Legendy

Legendy i podania

. . . to opowieści o postaciach historycznych lub uważanych za historyczne . . . 

Legendy, bajki o Pojezierzu Iławskim

Legendy Pojezierza Iławskiego

W legendach mieszczą się najcenniejsze elementy naszej kultury, historii i tradycji. Są skarbem, przekazywanym z pokolenia na pokolenie, ubarwiają nasze dzieje, wyjaśniają tajemnice znanych i lubianych miejsc od Bałtyku po Tatry, tłumaczą pochodzenie nazw. Ta strona to skarbnica takich niepowtarzalnych opowieści, z Pojezierza Iławskiego w których prawda historyczna miesza się z fikcją, a nadprzyrodzone moce pomagają ludziom, dzięki czemu dobro zawsze zwycięża nad złem.

Żył niegdyś w Borecznie pewien dostojny rycerz. Obrał on sobie za obiekt westchnień pewną słynącą z urody skromną wiejską dziewczynę. Zdał sobie jednak po czasie sprawę, że stałby się obiektem szyderstw. gdyby inni rycerze dowiedzieli się. że chce on ze zwykłej chłopskiej córy uczynić swą żonę. Dlatego też nie czekając za długo. odsunął ją od siebie. Gdy pewnego dnia szedł drogą w kierunku wsi Śliwa, podbiegła do niego wzgardzona dziewczyna i przeklęła go - żeby tak jak stoi w miejscu, którym go spotkała , zamienił się w kamień. Tak też się stało i nawet chorągiew, którą dzierżył w dłoni, skamieniała razem z nim. Mieszkający w okolicy ludzie bali się przechodzić w pobliżu przeklętego rycerza. Nawet podczas dnia miejsce to wzbudzało w wielu strach, a i parobcy nie chcieli orać pola w pobliżu, gdzie znajdował się kamień . Po czasie wyrósł tam ciernisty krzak. Z czasem jednak odważono się i przyniesiono ów kamień do kościoła . Położono go przed ołtarzem. Teraz leży on pod amboną. Natomiast w miejscu, gdzie stał dawniej skamieniały rycerz pozostał tylko ciernisty krzak.

Podanie to dotyczy bezpośrednio płyty grobowej Johannesa von Schonaich, dawnego właściciela Boreczno. Johannes zmarł w 1595 r., został pochowany w krypcie pod ołtarzem . Jego grób przykryto wapienną płytą , którą w 1882 r. przeniesiono pod ambonę, gdzie znajduje się do dziś. Ludność na swój sposób interpretowała postać rycerza wyobrażoną na płycie, widząc w nim wiarołomnego panicza.

Jej bohaterami są: młody rybak Artur, mieszkający w maleńkiej rybackiej wiosce Siemiany oraz Gerda, córka bogatego grafa, właściciela włości leżących po drugiej stronie Jezioraka, rozciągniętych od Gubławek aż po Boreczno.

Artura i Gerdę los zetknął ze sobą pewnego letniego wieczoru, gdy Artur swoją łodzią wypełnioną sieciami wypłynął na jezioro. Tamtego dnia Artur jeszcze przed zmierzchem odbił od brzegu, by zanim zapadnie noc znaleźć najlepsze miejsce na rozstawienie sieci. Do żniw było jeszcze daleko i tylko obfity połów sandacza, szczupaka i węgorza, mógł mu zapewnić zarobek niezbędny do utrzymania siebie i starych rodziców.

Młody rybak mocno pracując wiosłami wypłynął na środek Jezioraka i płynąc przesmykiem między Wyspą Lipową a Bukowcem. Wypatrywał miejsca przy brzegu, skąd byłoby widać głębinę sposobną do zarzucenia niewodu lub postawienia słępu. Artur chociaż młody, był wytrawnym rybakiem, zawodu wyuczył się od swojego ojca i dziadka. Wiedział, że szczupaki i sandacze w letnią noc lubią żerować na głębokiej wodzie, ale wiedział też, iż niewód albo więcierz wypełniony połowem musi być ciągniony w stronę płycizny. Dlatego wypatrywał głębiny niezbyt odległej od brzegu, tak by udało mu się o świcie wybrać wypełnione połowem sieci z wody.

Już noc otuliła jezioro ciemnością, gdy po opłynięciu Bukowca rybak skierował łódź w stronę Zielonej Wyspy, noszącej wtedy nazwę Heuwerder (Wyspa Sianowa). Artur równo pracując wiosłami z przyjemnością chłonął niesiony podmuchem wiatru mocny zapach skoszonych za dnia traw, obficie porastających wyspę. W pewnej chwili, czując zmęczenie ramion, dobił do wschodniego brzegu wyspy, wyszedł na brzeg i chcąc dać odpoczynek mięśniom wyczerpanym wiosłowaniem po szerokiej przestrzeni Jezioraka, położył się na kopie siana. Patrząc na niebo usiane tysiącami gwiezdnych świetlików w myślach obliczał wysokość zarobku, jaki uzyska jutro za złowione ryby. Do Siemian każdego ranka przyjeżdżali kupcy z dalszej i bliższej okolicy, którzy dobrze wiedzieli, ze ryby z Jezioraka ze względu na swój wyjątkowy smak uzyskują najwyższe ceny.

Dla Artura nie było tajemnicą, że funt sandacza z Jezioraka nawet na hali rybnej w Berlinie otrzymuje cenę o 25 fenigów wyższą od każdej innej ryby łowionej na jeziorach w Prusach Wschodnich. Dlatego prosił Boga o udany połów, od którego zależały los jego samego oraz jego starych rodziców.  Skończywszy modlitwę zdecydowanym ruchem ramion zepchnął swoją łódź na wodę, schwycił wiosła i popłynął w stronę zatoki Kraga, nad którą górowały czerwone mury pobudowanego na kamiennych fundamentach gubławskiego dworu grafa. Na Kradze, w niewielkiej odległości od Gubławek, znajdowała się płytka zatoczka sąsiadująca z głębiną zazwyczaj obfitującą wielką ilością ryb. Chociaż dobrze wiedział, że rybacy z Gubławek oraz sąsiedniej wioski Wieprz zaopatrujący w ryby swego grafa skrzętnie pilnują, by nikt obcy tutaj nie łowił. Pokonując dręczące go obawy, zarzucił swój niewód właśnie na tej głębinie.

Kończył zarzucanie sieci, gdy zza chmury wychynął księżyc i rzucając swój widmowy blask na wody zatoki, oświetlił kryjącą się w mroku szerokoburtą łódź Artura.

- Teraz mnie na pewno zobaczą, trzeba się dobrze ukryć.

Młody rybak wyrzucił ostatni pływak, schwycił za wiosła i skierował dziób łodzi w stronę płycizny brzegowej, gdzie chciał tam zastawić kilka słępów, specjalnych sieci na węgorze, mocowanych do długich wbijanych w dno żerdzi.  Wtem, wbijając ostatnią już żerdź usłyszał, jak ponad pogrążonym w nocnej ciszy jeziorze biegnie niesione echem wołanie.

Zaniepokojony zatknął silnym ruchem ramion tykę słępa w dno i zastygł w bezruchu nasłuchując dobiegającego od brzegu wołania. Nie był pewien, czy głos, który usłyszał był echem nawoływania rybaków strzegących łowiska, czy głosem wołającego o pomoc tonącego człowieka. A może były to mamiące swymi odgłosami fale i wiatr wędrujące od brzegu do brzegu po szerokiej płaszczyźnie jeziora? Wszak na jeziorze nawet za dnia różne dziwne i tajemnicze rzeczy się dzieją, a co dopiero nocą, która jak wszyscy wiedzą nie tylko potęguje każde znane i nieznane zjawisko, ale też ma swój własny wymiar tajemnicy.

- Ratunku, pomocy!

Tym razem Artur wyraźnie usłyszał wołanie dochodzące od strony małej zatoczki wśród trzcin. Był pewien, że pomocy wzywał jakiś głos kobiecy. Mocno odepchnął od siebie tyczkę słępa i chwycił wiosła. Łódź uwolniona od ciężaru sieci rozbijając burtami fale, żwawo mknęła po wodzie w kierunku skąd dochodziło wołanie.

- Byleby tylko zdążyć na czas.

Ile sił w ramionach naciskał na wiosła. Był na środku Kragi, gdy usłyszał raz jeszcze rozpaczliwe wołanie. Wtedy na tle rozgwieżdżonego nieba spostrzegł, jak ramiona walczącej o życie osoby rozbryzgują fontanny wody. Bez namysłu wyskoczył z łodzi i popłynął na ratunek, szybko znalazł się w pobliżu tonącej, chwycił ją za ręce i próbował utrzymać głowę topielicy ponad wodą. Tonąca traciła już przytomność, przez co nie zdając sobie sprawy z tego, co się dzieje, nieświadoma zamiarów ratownika rozpaczliwie chwytała Artura to za tors, to za ramiona i oplatając się wokół rybaka, ciągnęła go ze sobą pod wodę.

Niechybnie utonęliby oboje, gdyby nie szerokoburta łódź Artura, którą wiatr szczęśliwie podepchnął w ich pobliże.

Rybak walczący o życie swoje i tonącej dziewczyny dostrzegł łódź, zanurkował pod wodę, schwycił tonącą za biodra i nadludzkim wysiłkiem wyrzucił topielicę ponad powierzchnię wody i w ten sposób nieprzytomną dziewczynę przerzucił ponad burtą do łodzi. Po czym sam wskoczył do łodzi, chwycił za wiosła i co sił w ramionach powiosłował w stronę brzegu Wyspy Zielonej.

Na wyspie, wiedziony niezawodnym instynktem człowieka od dzieciństwa zżytego z wodą, zdjął z dziewczyny przemoczone ubrania, ułożył ją na brzuchu, okrył ciepłym rybackim pledem i wziął się za krzesanie ognia. Gdy ogień buchnął jasnymi jęzorami ciepła, ułożył przy nim wyłowioną z wody topielicę, która w chwilę później odzyskała przytomność i siadła przy ognisku.

– Co się stało, gdzie ja jestem? - zapytała, rozglądając się z n niepokojem w oczach.

– Ale ty jesteś piękna.

Słowa zachwytu same wyrwały się z usta Artura, gdy w świetle ogniska zobaczył jej twarz.

– Ktoś ty, skąd się wziąłeś?

Dziewczyna nachylając do ognia twarz, obiema rękami wyciskała ze swych długich splecionych w warkocz włosów, krople wilgoci. Wtedy Artur przedstawił się pięknej nieznajomej i opowiedział, jak stawiając sieci usłyszał jej wołanie i z jak wielkim trudem udało mu się ją uratować.

- Zatem jestem twoją dłużniczką, zawdzięczam ci swoje życie Arturze z Siemian.

Dziewczyna objęła młodzieńca za szyję i wycisnęła na jego ustach gorący pocałunek, a zobaczywszy, że pod pledem jest całkowicie naga, jeszcze mocniej przywarła do swego wybawcy.

- Musimy wysuszyć nasze ubrania.

Artur oszołomiony ciągiem nagłych wydarzeń, zachwycony urodą dziewczyny i uszczęśliwiony nagrodą, jaka go nieoczekiwania spotkała, wstał od ognia, naścinał swym rybackim kordelasem gałęzi, powtykał je w ziemię wokół ogniska i porozwieszał na nich mokre suknie i ubrania. Potem siedział z dziewczyną przy ognisku do białego rana i wysłuchiwał jej opowieści. Uratowana z topieli najpierw mu powiedziała, że ma na imię Gerda i ze swym ojcem grafem von Jaskov mieszka w gubławskim dworze. Potem ze łzami w oczach wyznała, że jej ojciec, właściciel włości leżących na wschodnim brzegu Jezioraka, postanowił ją wydać za starego, mocno pokracznego, ale za to bardzo bogatego kupca z Iławy.

- Niegodziwemu temu człowiekowi, po zgromadzeniu wielkiego majątku na handlu końmi i bydłem, przywidziały się koligacje arystokratyczne.

Mówiła połykając łzy

- Dlatego zaproponował ojcu, że wykupi jego długi i spłaci wierzycieli, jeżeli ja wyjdę za niego. Obiecał nawet, że jeśli po ślubie, dostanie pozwolenie na osiedlenie się we dworze w Gubławkach. Wtedy on jest gotów dać ojcu pisemną obietnicę rezygnacji z jakiegokolwiek posagu. Myślałam, że mi serce pęknie z rozpaczy, gdy ojciec przystał na propozycje tego pokracznego starca. Gerda zwierzała się ocierając oczy i tuląc się do Artura.

– Uciekłam przed nimi obydwoma ze dworu, schowałam się w nadbrzeżnych szuwarach i przerażona myślałam o swoim przyszłym życiu, które miałabym spędzić przy boku takiego męża. Gdy przyszła noc i zobaczyłam skrzące się w jeziorze światła gwiazd kusząco piękne, wyszłam z szuwarów, zanurzyłam się w wodzie i chyba postanowiłam, że popłynę do nich. Ale na środku zatoki zlękłam się swego zamiaru i zawróciłam do brzegu, wtedy jednak opuściły mnie siły. Byłabym teraz tam, na dnie jeziora, gdybyś mnie nie uratował - dziewczyna pokazała błyszczące od blasku gwiazd wody Kragi.

Gdy o świcie wody jeziora zaczynały się rozjaśniać bladoróżowym oparem wstającego dnia, oboje Artur i Gerda przytuleni do siebie usnęli, grzejąc się blaskiem dogasającego ogniska i ciepłem swej rodzącej się miłości.

Koło południa Artur odwiózł Gerdę na brzeg zatoczki w pobliżu dworu jej ojca. Przed rozstaniem młodzi kochankowie przysięgli sobie, że będą się spotykać codziennie i nigdy nie pozwolą, by ich ktokolwiek rozłączył, bo prędzej mu się uda rozłączyć dwa brzegi Jezioraka, aniżeli ich oboje.  Od tamtej pamiętnej nocy Artur, przez całe lato, każdego wieczora odpływał od siemiańskiego brzegu i płynął w stronę Kragi, tam zabierał do swej łodzi Gerdę i oboje wierni swej miłości płynęli na wyspę.

Pod koniec lata fornal Sawic, dodatkowo wyznaczony przez grafa na fischermeistra wód oblewających jego włości, dostrzegł pewnego wieczora podczas obchodu wybrzeża, jak córka grafa zbiega ku jezioru i wsiada do rybackiej łodzi.

Sawic pewien tego, że otrzyma sowitą zapłatę zarówno od grafa, jak i od ubiegającego się o rękę jego córki, bogatego kupca z Iławy. Z łakomym błyskiem w oczach pobiegł do dworu, by powiadomić o swym odkryciu grafa i kupca z Iławy, który tego właśnie dnia przybył na dwór do Gubławek w celu spisania przedślubnej intercyzy. Graf rozwścieczony nieposłuszeństwem Gerdy, nakazał Sawicowi, by wezwał wszystkich rybaków z jego majątku i razem z nimi pojmał, jego wiarołomną córkę oraz jej podstępnego kochanka. Wtedy kandydat na zięcia zachwycony stanowczością grafa, wyznaczył wysoką nagrodę dla tego, czyja łódź pierwsza doścignie uciekinierów. Podnieceni obietnicami sowitego zarobku rybacy z Wieprza, którzy już dawno temu obiecali sobie, że dadzą nauczkę rybakowi z Siemian za to, że pozwalał sobie łowić rybę w ich rewirze, wypłynęli w cztery łodzie na jezioro i ruszyli w pościg za uciekinierami.

Artur widząc zbliżający się coraz bardziej pościg rybaków z Wieprza w mig zrozumiał, że jedynym ratunkiem jest szybka ucieczka. Powiedział Gerdzie, by przesiadła się na rufę, tak by dziób łodzi uniesiony ku górze nie hamował biegu łodzi. Lecz Artur wiosłował sam, zaś na każdej łodzi rybaków było po dwóch wioślarzy i mimo szalonego wysiłku Artura odległość pomiędzy nimi malała metr po metrze.

- Tylko do Lipowej, żeby przynajmniej zdążyć do Lipowej Wyspy. Tam powinni być rybacy z Siemian, oni nam na pewno udzielą pomocy - Artur ze wszystkich sił naciskał wiosła.

Gdy łódź uciekinierów była już na środku szlaku pomiędzy Bukowcem a Wyspą Lipową i od brzegu Lipowej dzieliło ich najwyżej trzysta metrów, jezioro nagle pokryło się siecią gęstych zmarszczek i chwilę potem powiał silny wiatr,

- To oznaki nadchodzącej od południa letniej burzy, musi się nam udać - wykrzyczał przez zaciśnięte zęby młody rybak. – Mamy wiatr od Gierczaków, wieje prosto w burtę naszej łodzi, zniesie nas za wyspę i tam się skryjemy. Ich na pewno zdryfuje na pełne jezioro. Kładź się tam, Gerdo. Pokazał na dno łodzi, stanął na rufie i próbował wiosłem nadawać kierunek dryfującej łodzi.

Jego wysiłki jednak na nic się nie zdały, bo chociaż pośród nagle zapadłych ciemności stali się niewidoczni dla pogoni, to jednak tężejący z każdą chwilą wiatr rzucał łodzią niczym łupinką orzecha. Rosnące fale, jedna po drugiej, co i raz przelewały się przez burtę do środka. Grozę potęgowały uderzenia piorunów i zygzaki błyskawic rozrywające na strzępy ciemność nocy. Łódź Artura była już blisko krańca wyspy i gdy wydawało się, że uciekający zaraz znajdą się pod bezpieczną osłoną jej brzegów rozległ się potężny huk gromu, a niebo rozdarła ogromna błyskawica. Artur oślepiony jej blaskiem zatoczył się i upadł na zawietrzną burtę powodując duży przechył. Do środka wdarło się jeszcze więcej wody i łódź wywróciła się do góry dnem, kryjąc pod sobą uciekających przed pościgiem kochanków. Dopiero dwa dni później, siemiańscy rybacy wracający z nocnego połowu, znaleźli u brzegów Lipowej Wyspy splecione ze sobą w mocnym uścisku martwe ciała Gerdy i Artura.

Powiadomiony o tym Graf, przerażony swym zaślepieniem i porażony stratą jedynej córki, pobił do utraty przytomności chciwego nagród fornala Sawica i przegonił go z dworu razem ze swym niedoszłym zięciem. Co jednak w żaden sposób nie mogło ukoić jego tęsknoty za córką.

Zrozpaczony graf, przeklinając swoje zaślepienie oraz młodego rybaka, który według niego był sprawcą całego nieszczęścia, każdego dnia chodził nad brzeg jeziora i powierzał jego wodom swoją niemą boleść i żal. Takim ujrzała go piastunka jego córki. Stara kobieta była powierniczką Gerdy i znała jej wszystkie tajemnice. Widząc rozpacz grafa opowiedziała mu o tym, jak doszło do spotkania jego córki z Arturem i co tak naprawdę było przyczyną jej śmierci.

Wtedy graf zrozumiał wszystko, swoje zaślepienie cierpienie córki i miłość nieżyjącej młodej pary.

Wrócił do dworu, zamknął się w kaplicy i całą noc modlił się przed ołtarzem o łaskę boską i wybaczenie. Uspokojony modlitwą, zaraz z samego rana nakazał dworskiemu cieśli zbudować na brzegu Kragi w miejscu, z którego jego córka rzuciła się w wody zatoki, ozdobną altankę, która byłaby mu pamiątką po utraconej jedynaczce.

Potem wsiadł do powozu i udał się do kościoła w Borecznie, by zamówić u proboszcza mszę za zbawienie dusz obojga młodych kochanków. Poprosił też księdza, by wyprawił Gerdzie i jej dzielnemu wybawcy uroczysty pogrzeb. Proboszcz jednak wzdragał się na myśl o pochówku ciał na niepoświęconej ziemi i opierał się prośbie grafa tak długo, aż ten przyrzekł, że naprawi uszkodzony od uderzenia pioruna dach na wieży dzwonniczej, potem wniesie na szczyt wieży kamienna belkę i osadzi ją w murze jako widomy znak swojej pokuty.

Po obietnicy ojca Gerdy, duchownego opuściły wszelkie skrupuły oraz wątpliwości. Wsiadł razem z grafem do łodzi, w towarzystwie łodzi rybaków z Wieprza i Gubławek wypłynęli na Jeziorak i na wyspie, która miała być dla młodych kochanków ratunkiem, celebrowali razem pochówek ciał Gerdy i Artura.

Od czasu tych smutnym wydarzeń, których pamięć zachowała się w opowieściach dawnych mieszkańców Siemian, wzgórze na Lipowej Wyspie, gdzie w cieniu starych świerków znajdują się dwie bezimienne mogiły, jest celem rejsów i wypraw żeglarzy. Każdego roku w porę równonocy jesiennej dobijają do brzegów wyspy, wchodzą na wzgórze, tam palą ogniska i nad mogiłami kochanków przy wtórze gitar i śpiewów, odprawiają swoje żeglarskie obrzędy, w których zawarta jest nostalgiczna tęsknota za kończącym się latem.

tekst Wiesława Niesiobędzkiego ... Niech legenda służy dobrej sprawie promocji Pojezierza Iławskiego ...

W Borecznie stoi kościół, który pamięta jeszcze czasy krzyżackie. Na szczycie kościelnej wieży znajduje się jednak kamień, którego przeznaczenie pozostaje nadal zagadką. W górnej partii wieży wmurowany jest pokaźnych rozmiarów, obrobiony granitowy głaz, który wystaje na długość kilkudziesięciu centymetrów. Jak głosi powtarzane do dziś podanie, głaz ów, to efekt pokuty pewnej nierządnicy, która chcąc aby zostały jej odpuszczone grzechy, własnymi siłami wniosła go na szczyt wieży. Tam też za zgodą pastora budujący wówczas wieżę murarze umieścili go na pamiątkę skruchy kobiety i ku przykładowi tym, którzy powinni się nawrócić.

Był to rok 1710,w całych Prusach Wschodnich panowała podówczas dżuma. Podobno przywlec ją mieli tu z Polski Żydzi. Ludzie umierali tak licznie, że niepogrzebane ciała leżały na drogach, gdyż nie było w okolicy nikogo, kto mógłby je pochować. Wiele miast i wsi ogarniętych było strachem przed śmiercionośną chorobą, chwytano się nie zawsze skutecznych sposobów, aby oddalić zagrożenie od swych siedzib. We wsi Boreczno mieszkał pewien pastuszek. Miał on pewnej nocy niezwykły sen. Przystąpiła ku niemu odziana na czarno dama i kazała mu zaprząc do pługa parę dorodnych wołów i następnie zaorać nimi dookoła wieś. Nazajutrz chłopiec pobiegł do proboszcza i opowiedział mu o całym zdarzeniu. Proboszcz zezwolił, aby wykonał on zalecenia tajemniczej pani. Jak się okazało, po tym wszystkim dżuma nie zagroziła wsi. W Borecznie zabrała tylko jedną ofiarę.

W dawnych czasach na wyspie Wielka Żuława, przy wzgórzu zwanym Scholtenberg, żył ogromny i budzący grozę smok. Ponury chłód bił z jego skrytej w zaroślach jaskini, znajdującej się u podnóża wzgórza. Sam potwór czaił się na szczycie, wypatrując stamtąd zdobyczy.

Nocą niejednokrotnie ujrzeć można było jego czerwone, przebijające ciemności oczy. Biada każdemu rybakowi, który zbłądził i znalazł się w pobliżu! Smok rozwijał swoje szare skrzydła. Leciał, tnąc powietrze, po czym z impetem opadał na upatrzoną wcześniej ofiarę. Gdy do niej dopadł, wbijał ostre niczym sztylety pazury w jej ciało i unosił do swej jaskini gdzie rozpoczynał krwawą ucztę. Ogryzione kości ciskał w toń jeziora, i kiedy przyjrzeć się uważnie, to jeszcze i dziś przy spokojnej wodzie widać je spoczywające na dnie.

Ciągle doskwierający głód wyganiał smoka w poszukiwaniu pokarmu dalej, w głąb kraju, gdzie napędzał strachem i przerażeniem serca mieszkańców. Znajdowali się różni bohaterowie, próbujący ocalić swoją ziemię przed nachodzącym ją nieszczęściem, odwagę jednak zawsze przypłacali życiem.

Pewnego razu wśród chętnych do pokonania bestii znalazł się pewien osiadły w okolicy ubogi chłop. Bez broni, zabrawszy ze sobą zaledwie mocną sieć, wypłynął w czółnie w stronę smoczego siedliska. Nie odrywając wzroku od wzgórza, zbliżał się do niego, ostrożnie wiosłując. Z daleka widać już było błyszczące w ciemności oczy leżącego u wejścia do jaskini potwora. Gdy śmiałek ów osiągnął połowę jeziora, tuż nad jego głową śmignął czujny smok. Cwany chłop jakby tylko na to czekał, zeskoczył zwinnie z czółna do wody zanim nienapasiona bestia runęła w jego kierunku. Przepłynął pod łodzią, wynurzył się drugiej strony i błyskawicznie wdrapał się na powrót do jej wnętrza. Smok, który nie zdołał schwytać swej ofiary, z ogromną siłą uderzył w taflę jeziora. Próbował po raz kolejny zaatakować, zanim jednak udało mu się rozpostrzeć zmoczone skrzydła, odważny chłop zbliżał się już ku niemu. Wprawnym ruchem zarzucił na potwora mocną rybacką sieć. Pochwycony zwierz wściekle walczył, aby oswobodzić się z oplatającej jego ciało pułapki. Wysokie fale piętrzyły się wokół niego, a z otwartej paszczy zionął ogień.

Chłop przez długi czas siłował się z pochwyconą ofiarą. Trzymając w dłoni mocną linę, która zaciskała sieć, uważał, żeby tylko szamotająca się bestia nie wciągnęła go w topiel. Smok długo walczył, jednakże w końcu opuściły go siły. Uszczęśliwiony zwycięzca zawlókł swą potworną zdobycz do pobliskiej osady. Tam oczekiwała go już ogromna ciżba ludzi. Lotem błyskawicy rozeszła się wśród mieszkańców wiadomość o pokonaniu bestii. Zewsząd zbiegali się oni nad brzeg jeziora, by na własne oczy przekonać się o zaistniałym cudzie. Gdy tylko zebrano drzewo, słomę i inne łatwo palące się przedmioty, rzucono ogromne cielsko smoka na stos, by w płomieniach zakończył swój niecny żywot. W taki to sposób wyspa wraz z okolicą została uwolniona od nękającego ją potwora, zaś mężny chłop za swój bohaterski czyn do końca życia cieszył się poważaniem wśród okolicznych mieszkańców.

W Iławie, pomiędzy ulicą Tadeusza Kościuszki a Ostródzką, nad rzeką Iławką, stoi stary młyn wodny, zwany dawniej młynem zakonnym, bo podobno stał on w tym miejscu już od czasów krzyżackich. Wokół młyna leży wiele kamieni, jedne z nich to dawne żarna, inne zaś to zwykłe polne głazy.

Dawniej zdarzało się, że kiedy wody rzeki nie płynęły wystarczająco bystro, młynarz zmuszony był zaprzestawać na jakiś czas pracy. Młyńskie koło stało w bezruchu i ciszy. Był to dla młynarza godny pożałowania czas. Jednak nie tylko dla niego, lecz także dla okolicznej ludności, gdyż ta nie miała mąki. Zaradny młynarz myślał, aby wyrównać straty i wybudować wiatrak, brakowało mu jednak na to pieniędzy.

Zrazu gdy pojawiły się problemy ze zdobyciem funduszy, obserwujący od jakiegoś już czasu młynarza diabeł, postanowił skusić go swoją propozycją. Pomoże mu zdobyć pieniądze, a ten w zamian odda mu swoją duszę. Gdy diabeł przedstawił młynarzowi swoją ofertę, młynarz przystał na nią, pod warunkiem, że jeszcze tej nocy, w której podpisał cyrograf, stanie na wzgórzu wiatrak. Dał diabłu czas do chwili, aż z pierwszą poranną zorzą zapieje kogut. Diabeł od razu zabrał się za robotę. Pracował jak szalony, układając kamienie warstwa po warstwie.

Potrzebny do budowy materiał znosił z najdalszych okolic. Przed nadejściem świtu praca była już prawie ukończona. Gdy ujrzał to młynarz, ogarnął go potężny strach. Zaczął myśleć, jakby tu tylko przeszkodzić czartowi w pracy. Gdy ten akurat pracował wewnątrz nad wykończeniami, młynarz resztką sił, które w nim drzemały, zepchnął ze wzgórza wielkie żarna do płynącej u jego podnóża rzeki. Diabeł zbyt późno połapał się w podstępie młynarza, szybko zerwał się w stronę toczącego się kamienia, ten jednak rozpędzony, zanim diabeł do niego dopadł, z impetem wpadł w toń. Za wszelką cenę próbował czart uratować kamień. Jednakże, gdy mocował się z nim stojąc w wodzie, wschodziło już słońce i piał już pierwszy kur. Diabeł zrazu połapał się, że został oszukany. Wściekły, rozwalił skończony już przez siebie wiatrak, ciskając na oślep kamienie zużyte do jego budowy. Jeden z wielu kamieni wylądował na ziemi dzielnego, acz podstępnego młynarza, w pobliżu starego młyna. Starzy ludzie nazywają go „Grobem młynarza”.

Ktokolwiek płynął łodzią w pobliżu wzgórza, na którym diabeł budował wiatrak, widział wokół pełno kamieni. Mówili także starzy iławianie, że widywali podczas pełni, jak tańczy na nich diabeł.

Na wzgórzu zwanym niegdyś Scholtenberg na Wielkiej Żuławie, wznosił się w przeszłości prześwietny zamek. Mieszkał w nim pewien bogaty książę. Miłował się on w przepychu i wszelkim splendorze, sale jego posiadłości wypełnione były przez dworzan i sługi. U brzegu jeziora, na wodzie, kołysały się szykowne, ozdobione barwnymi żaglami łodzie.

Przewoziły one gości zarówno z pobliskiej okolicy, jak i z daleka, na urządzane przez księcia dzień w dzień uczty. Bez umiaru trwonił on swój majątek. Nawet, gdy przebywając wraz ze swymi przyjaciółmi, przemierzał konno okoliczne wsie, rzucał złoto na gościniec. Nie jego zamiarem było jednakże, aby tym to sposobem pomóc swoim biednym chłopom. Chciał tylko przez to bardziej zabłysnąć bogactwem przed gośćmi. Podwładnych zaś uciskał tym bardziej, że po organizowanych z takim rozmachem zabawach, skarbiec jego zazwyczaj świecił pustkami.

W owym czasie mieszkał w głębokim lesie pewien samotny mędrzec. W dawnych czasach owego pustelnika i ojca rozrzutnego księcia łączyła głęboka przyjaźń. To właśnie jego mądrym radom ród książęcy zawdzięczał wszelkie bogactwa. Jednakże powszechnie sądzono, iż oprócz mądrości, pustelnik obdarzony był także jakimiś tajemnymi siłami i parał się czarodziejstwem. Patrzał ów mędrzec na gorszące wybryki księcia, szukając sposobu na jego skuteczne upomnienie. Kiedy jednak zdał sobie sprawę, że jego rady, które starał się przekazywać księciu, jednym uchem wpadały, drugim zaś ulatywały, zrezygnowany zaszył się na powrót w leśnej samotni.

Książę wciąż kontynuował rozrzutne życie, aż do czasu, kiedy ostatni talar zniknął z jego skarbca. Niedługo trzeba było czekać, aby w ziemi książęcej zapanowało ubóstwo i ogólna żałość, lud cierpiał coraz bardziej pod ciężarem nakładanych podatków. Nad zamkiem panowała jednak głucha cisza. Nie dochodziły już z niego odgłosy wystawnych uczt, pokoje zaś nie gościły już w swych wnętrzach dostojnych gości i książęcych przyjaciół, gdyż ci dawno je opuścili. Młody książę w coraz to bardziej ponurym nastroju błąkał się po pustych komnatach, nie przestając głowić się nad sposobem, jak na powrót zdobyć bogactwo. I wtem, przypomniał sobie o osobie, o której przez długie te lata już dawno zapomniał – o starym, mądrym pustelniku. Wskoczył zatem na swego narowistego wierzchowca i popędził przez lasy, prosto ku chatce starca. Tam jego pięść donośnie zahuczała na drzwiach małej chałupiny.

– Wyczaruj dla mnie złoto, starcze! – Krzyknął u wejścia. Ten otworzył drzwi i spojrzał surowym, lecz pełnym troski wzrokiem na księcia.

– Młody człowieku, dlaczegóż to nie chciały uszy twoje słuchać dobrych rad? Jeżeli w odpowiednim czasie porzuciłbyś owy wszeteczny tryb życia, nie stał byś dziś tutaj! – Książę, przyzwyczajony do pustych pochlebstw obłudnych dworaków nie mógł znieść wyrzutów starca, nawet jeśli płynęły one z głębi poruszonego szczerością serca. Krew w nim zawrzała, niepohamowana złość zwarła w kamień dłoń, która w okrutnym porywie powaliła starego pustelnika. Ten zakrwawiony, bezwładnie osunął się z jękiem na ziemię.

Przepełniony szaleństwem książę obrócił nazad konia i popędził w dal. Nikt go już nigdy tam nie widział. Ciche leśne jeziora, milczące, nieprzebyte, głębokie bagna trzymały w tajemnicy pamięć o zaszłej tu niegdyś zbrodni. Jednakże w chwili, gdy książę dopuścił się przestępstwa, wzniesiony na wyspie zamek zapadł się pod ziemię. Mówią jednak, że jakiś niespokojny duch często pojawia się nocą w pobliżu wzgórza, na którym niegdyś stała warownia. Podobno to ów książę pokutuje.

Przy drodze biegnącej z Iławy w kierunku Susza, niedaleko miejsca, gdzie znajduje się droga na Kisielice, rosną po lewej stronie mizerne krzaki bzu. Niegdyś stała w tym miejscu okazała karczma.

Zachodzili do niej wędrujący po świecie czeladnicy, by w cieniu rosnącej na dziedzińcu rozłożystej lipy orzeźwić się szklaneczką napoju. Gdy tak odpoczywali, niebawem przyłączał się do nich sam karczmarz, wypytując o to, skąd, jak i dokąd zmierzają. Jako, że u młodego czeladnika, co w sercu, to i na języku, tak więc gospodarz po krótkim czasie znał już całą historię jego życia. Jednakże nie można było zbytnio zżyć się z karczmarzem. W oczach jego siedziała jakaś podejrzliwość, a usta wykrzywiał dziwny grymas. Gdy stwierdził, że jego goście wystarczająco już podjedli, wzywał w jakiejś niby to pilnej sprawie swą małżonkę na zaplecze, gdzie bardzo tajemniczo rozmawiali ze sobą. W większości goście niczego nie zauważali i wcale nie zaprzątali sobie tym głowy.

Szczególne ożywienie w gospodzie następowało w okresie, kiedy w Iławie odbywał się jarmark. Z daleka i bliska przybywali z wypchanymi sakiewkami handlarze. Na podwórzu stały duże wozy kupieckie, wyładowane bogatymi towarami. Gospodarz miał ręce pełne roboty, całą noc ktoś wchodził i wychodził. Właściwą obsługę gości pozostawiał swojej małżonce, sam zaś chodził od jednego gościa do drugiego, przymilając się przy tym nieprzyzwoicie. Czasem jednak niektórzy widywali gospodarza jak, na godzinkę lub więcej, znikał ze swego pokoju. Czasem też widywano go, jak w środku nocy pochylał się nad wiadrem przy studni i mył staranne swoje ręce. Następnie, gdy wracał do swego pokoju, wyciągał się i uśmiechając jakby myślał: – „Dobrze jest zamknąć oczy i pozwolić, by spłynął na nie sen”.

Minęło wiele lat. Ludzie przebąkiwali o tajemniczych zajściach w karczmie, nikt jednak nie odważył się pociągnąć jej właściciela do odpowiedzialności, gdyż nikt nie miał w ręku przekonujących dowodów. Karczmarz potrafił ponadto robiąc użytek ze swych pieniędzy, zyskać przyjaźń kilku miejskich urzędników. Wprawdzie wypytywali co niektórzy o miejsce pobytu jednego czy drugiego czeladnika lub handlarza, niczego jednak w karczmie nie mogli się dowiedzieć. Nie miał też nikt pewności czy akurat któryś z poszukiwanych spędził noc w Czerwonej Karczmie. Czasy były przecież niespokojne, nieprzyjazne i gęste lasy otaczały miasto, w których znajdował schronienie najgorszy element. Czasami udawało się znaleźć w leśnej gęstwinie lub w pobliżu torfowisk strzępy odzieży lub dokumenty zaginionych. Tajemnica coraz bardziej spowijała przydrożny zajazd i jego gospodarzy , którzy postanowili sprzedać cieszącą się coraz gorszą sławą karczmę. Niebawem też znaleźli się chętni do jej kupna.

Mijały dziesiątki lat, karczma popadała w coraz większą ruinę. Gruba strzecha stawała się coraz cięższa dla słabych murów i trwała tak w postępującym rozpadzie do czasu, aż pewnego wieczora rozległ się w mieście alarm pożarowy. – Stara karczma płonie! – krzyczano wokół. Gdy strażacy przybiegli na pomoc, czerwone języki ognia wdzierały się już na szczyt dachu. Potężny słup ognia wzbił się po chwili w niebo, zwalając krokwie, które spadając z całą siłą kruszyły nadwątlone mury, jakby chciały ukazać skryte za nimi wszystkie tajemnice.

Gdy ogień został ugaszony, w czasie odgruzowywania pogorzeliska robotnicy ujrzeli w piwnicy zamurowane drzwi. Po wyłamaniu ich ukazał się im niezwykły widok. W kącie pomieszczenia, do którego się dostali, znajdowały się ułożone na kopczyku ludzkie kości. Puste oczodoły białych czaszek wpatrywały się oskarżająco w robotników, jakby żądały odwetu na sprawcach dawnych zbrodni. Na podłodze widać było ciemnoczerwone ślady przelanej niegdyś krwi. Starano się wprawdzie znaleźć podejrzewanych o dokonanie zbrodni dawnych gospodarzy, jednak wszelki ślad po nich zaginął. Zaś po miejscu gdzie niegdyś stała Czerwona Karczma pozostało tylko wspomnienie.

Na granicy wsi Śliwa i Boreczno stał przed paroma latami wielkich rozmiarów kamień. Był on tak duży, że nawet postawny mężczyzna nie był nawet w połowie tak duży jak on. Był to zaklęty lub uwięziony w kamieniu żołnierz.

W górnej partii kamienia wyraźnie było widać zarys jego twarzy. Któż wie, kto zamienił go w kamień? W dawnych czasach zdarzało się to częściej. Żołnierz miał na głowie hełm, w dłoniach zaś trzymał talię kart. Wielu ludziom zdarzyło się zobaczyć, jak żołnierz wyłaniał się z kamienia i kołysał się dookoła niego. Gdy zaś chciano z bliska mu się przyjrzeć, żołnierz znikał, zaś ciekawscy mogli tylko zobaczyć na kamieniu jego twarz. Nic poza tym. Zdecydowano się w końcu wysadzić ów kamień. Z wielkim poświęceniem robotnicy trudzili się, by go zniszczyć. Nie dawali mu jednak rady. Bezskutecznie podchodzono do niego siedem razy. Przyszła w końcu pewna kobieta z Dylewa i podjęła się pracy nad rozsadzeniem kamienia i zaraz po pierwszej próbie udało jej się go rozbić. Po owym wydarzeniu kawałki kamienia wmurowano w ścianę domu w Śliwie.

Pewien samotny wóz telepał się na drodze w kierunku Zielonej Karczmy. Ciągnęły go zmęczone i wynędzniałe konie, obok nich szedł człowiek o ciemnej twarzy.

W nędznej budzie siedziała z dzieckiem na ręku skulona Cyganka. Był zimny, jesienny wieczór. Suche liście szeleściły pod stopami, lodowaty wiatr przewiewał cienkie, biedne łachy, które nie mogły dostatecznie osłonić ciała. Mężczyzna był wyraźnie w złym nastroju. Brak grosza w sakiewce, nie ma nawet kromki chleba, by zaspokoić dręczący go głód, żadnego schronienia przed zimnem. Brakuje nawet ognia, by się móc przy nim ogrzać. Pozbawiony domu, pozbawiony nadziei.

Niewiasta padła na kolana przed Cyganem. – Litości, litości! Jeśli zechcesz mnie oszczędzić, to uczynię cię bardzo bogatym – Biadoliła staruszka, wyciągając dłonie w stronę okropnego mężczyzny. – Cóż chcesz mi ofiarować? – Zapytał zaskoczony rozbójnik. – Wiem o pewnym ukrytym skarbie. Pójdź za mną. – Odrzekła kobieta.

Nagle oczy Cygana ujrzały wolno idącą starszą kobietę. Na jej ramieniu spoczywał spory, wiklinowy kosz. – „Byłaby to upragniona zdobycz, stara wraca zapewne z miasta i niesie do domu dobre rzeczy... A ciebie wciąż trapi głód, tak, głód!” – Przeleciało szybko Cyganowi przez myśl. Rozejrzał się ukradkiem. – „Wokół ani żywej duszy” – pomyślał. Szarpnął lejce, zatrzymał wóz, jeden szybki ruch i jego ręka już chwytała koszyk z ramienia nieszczęsnej kobieciny.

- Daj mi ten kosz, bo inaczej umrę z głodu! – Krzyknął, wymachując nad głową żelaznym okuciem bata. Z oczu jego biło posępne zdecydowanie.

Wspólnie skierowali się w leśne ostępy i pokonując pewną odległość, stanęli przy rozłożystym dębie. – Zacznij tu kopać! – nakazała staruszka, wskazując miejsce, między korzeniami drzewa.

Cygan chciwymi rękoma zaczął przekopywać ziemię, kopiąc coraz głębiej nie zwracając uwagi na obolałe palce. Katorga, jaką przechodził, zdawała się nie mieć końca. W końcu… Tak! Natknął się na płaskie, drewniane wieko. Kiedy odgarnął z niego zalegającą ziemię, ukazała się przed jego obliczem jakaś starodawna skrzynia. Wielka radość zawładnęła nim na widok znaleziska. Resztką sił wytaszczył ją na powierzchnię; kamieniem rozbił wieko. Ze skrzyni posypało się złoto. Obrócił się szybko, na darmo wypatrując starej kobiety, zniknęła ona nagle bez śladu. Zawlekł czym prędzej wydarty ziemi skarb do wozu, który czekał na niego samotnie na gościńcu, po czym ruszył dalej w noc jesienną.

Dopiero na otoczonej gęstymi zaroślami polanie, Cygan wraz z rodziną postanowił odpocząć i obejrzeć swoją zdobycz. Drżącymi rękoma zebrali chrust na ognisko i gdy czerwone płomienie oświetliły ciemności nocy, przytaszczyli wspólnymi siłami wielką skrzynię i chciwie zatopili dłonie w znajdującym się wewnątrz złocie. Stojąc tak, znaleźli na ziemi starą pożółkłą karteczkę, na której niewyraźnym pismem wypisane były tajemnicze słowa. Zrazu pomyśleli, jakoby słowa zapisane na zwitku miały być kluczem ku pomnożeniu znalezionego skarbu. Oboje z niecierpliwością wyczytali zaklęte słowa. Skutek okazał się być jednak zgoła inny niż się spodziewali. Skrzynia, która jeszcze przed chwilą była w ich rękach, bezszelestnie zaczęła zapadać się w otchłań. Ogarnięci przerażeniem próbowali desperacko zatrzymać skarb, ten jednakże nie ubłagalnie zapadał się pod ziemię. W tym też czasie, za sprawą jakiejś niepojętej siły, Cygan, Cyganka i ich dziecko przemienieni zostali w trzy kruki, które przez długi jeszcze czas rozpaczliwie krążyły ponad lasem, szukając rozpalonego niegdyś na polanie ogniska.

Bezdomni, wciąż chciwi i niespokojni, krążą tak ponad lasem szukając utraconego skarbu. Czasami skrzydła zanoszą ich w kierunku wsi i miast. Kiedy więc ukrywać będziesz swe kosztowności i ujrzysz przy swym domu kruka, usłyszysz jego donośne krakanie, to wiedz, że nie są już one dobrze zabezpieczone przed złodziejami.

W czasie wojen napoleońskich, po poddaniu się pruskich panów w 1806 roku, do Prus Wschodnich wkroczyły oddziały francuskich żołnierzy. Podeptane pola, obrócone w popiół chłopskie zagrody znaczyły szlak marszu wroga. Nękała mieszkańców okrutna samowola żołdaków. Wkrótce oddziały Francuzów pojawiły się w Iławie, później także i sam Napoleon założył w pobliskim Kamieńcu swoją kwaterę. Niebawem miasta i wsie w całej okolicy zostały obsadzone wojskiem. Pobyt ich stał się dla ubogich mieszkańców powodem nędzy i wszelkich nieszczęść. W iławskiej kronice, opisującej owe czasy, wyczytać można, że ludzie jedli trawę i wszelkie zielsko, gotowali też krew zdobytą z rzeźni, w której zabijano zwierzęta na potrzeby okupujących okolicę wojsk francuskich. Mając to wszystko na uwadze, nietrudno sobie wyobrazić, jak bardzo nędza doskwierała podówczas mieszkańcom.

Nie powinno dziwić, że nienawiść wobec intruzów przybierała różne straszne formy. Niejeden stawał się ofiarą oburzonego ludu. Zdarzało się, że wystrzelony niespodziewanie z gęstych zarośli pocisk pewnie trafiał w cel, jakim był jeden z obcych żołnierzy. Niekiedy znajdowano gdzieś w samotni zabitych wrogów, czasami też fale Jezioraka wyrzucały na brzeg ciała pomordowanych. Zachowały się w pamięci opowieści o odwetach miejscowej ludności na grabiących ją wrogach. Sam znam pewną powtarzaną w mojej rodzinie opowieść, według to której parobkowie wrzucić mieli do głębokiej studni dwóch Francuzów. Jest jeszcze inna opowieść, mówiąca o wydarzeniach mających podówczas miejsce, a dotyczy ona trzech chłopów z Siemian.

Było to w styczniu 1807 roku. Mroźna mgła otulała zewsząd wieś . Z Siemian udało się do pobliskiego lasu trzech chłopów, by zebrać drwa na opał. Gdy szli tak przez jodły, natknęli się w gęstych zaroślach na tobołek ze zwiniętymi dwoma mundurami francuskich oficerów, obok niego leżała broń. Znalezisko to wywołało wśród chłopów niemałą radość, zrazu pomyśleli, że z owych mundurów może żony dadzą radę skroić jakieś ubranie. Ale co poczynić z bronią? Tego chłopi akurat nie wiedzieli. Rozdzielili wszystko po bratersku i gdy zapadł wieczór, podkradli się uszczęśliwieni do swych domów, gdzie każdy ukrył zdobycz w bezpiecznym miejscu.

Minęło kilka tygodni od tegoż zdarzenia. Kiedy zaś osiadł na kwaterach we wsi oddział Francuzów, swoim zwyczajem żołnierze plądrowali wszystko, co w ich mniemaniu miało jakąkolwiek wartość. Lament mieszkańców mieszał się z szyderczym śmiechem żołdaków. Nic przed nimi nie było w miarę zabezpieczone. Żadna, najbardziej nawet solidna skrzynia, żadna skrytka na poddaszu. Nie mieli poszanowania dla żadnej świętości. Wkrótce, tu i tam, w niebo wzbijały się słupy ognia. Podczas plądrowania natrafiono także na ukryte przez trójkę chłopów wojskowe uniformy oraz broń. Pochwycono ich i skutych w kajdany, sprowadzono do aresztu wojskowego, gdzie musieli znosić nieludzkie męki stosowane przez okrutnych oprawców. Gdy tylko nastał nowy dzień, wywleczono biedaków na zewnątrz. Trzy godne pożałowania postacie kroczyły za wozem ze spętanymi na plecach rękoma. Godzina za godziną kroczyli oni naprzód.

Pogoda była strasznie nieprzyjemna. Szare chmury wisiały na niebie, śnieg z deszczem owiewał umęczonych chłopów, mroźny wiatr przeszywał ich aż do szpiku kości. Szli więc tak, poniżani i bici, nie widząc końca drogi.

Dzień miał się już ku schyłkowi, kiedy więźniowie dotarli do Ostródy. Tu jeszcze nocą zostali postawieni przed doraźnym, wojskowym sądem. Rozprawa była krótka, dokładne zebranie dowodów uznano za zbędne, samo znalezienie odzieży i broni w ich chatach było wystarczające dla uznania winnym. Długo się nie namyślając, wydano na nieszczęśników wyrok śmierci. Prowadzącym rozprawę Francuzom nie zależało na uczciwym procesie, przyświecał im inny cel, chcieli, aby jego wynik był odstraszającym przykładem dla mieszkańców okolicy. Gdy chłopi usłyszeli wyrok, padli na kolana rozpaczając, przepełnieni żalem, że nie zobaczą już swoich żon , dzieci i ziemi ojców. Srogi uśmiech przemknął przez oblicze przewodniczącego sądu , który, patrząc na płaczących nieszczęśników, tylko butnie zakręcił długi wąs. Odwrócił się do siedzących obok żołnierzy, wydając krótkie rozkazy. Chłopów natychmiast zabrano i osadzono w areszcie. Nazajutrz w kierunku lławy wyruszała kolumna żołnierzy, z nimi też wysłano trójkę osądzonych, aby blisko swej rodzinnej ziemi zostali straceni.  Znów nieszczęśnicy szli w zimowy dzień tą samą drogą, tym razem była to ich ostatnia wędrówka. Jednak, gdy zobaczyli, że droga którą idą prowadzi w rodzinne strony, zrazu iskra nadziei zapłonęła w sercach. Nie zwracali już uwagi na ciągłe poniżenia, jakie spotykały ich w drodze powrotnej. Serca prostych chłopów, nawet jeżeli ci stali już nad grobem, szukały w nadziei pocieszenia.

- lława!- Rozległ się nagle okrzyk jednego z oficerów.

- lława! - Powtórzyli chłopi.  - Stąd już przecież całkiem niedaleko do Siemian! - Kolumna wojska ostrożnie podążyła przez pola, ze skarpy w dół, kierując się w stronę jeziora, badawczo wypatrując wokół.

-"Dokąd oni nas prowadzą?"- Przebiegło przez myśl więźniom. Zauważyli jednak, jak w niewielkiej odległości od nich kilku żołnierzy kopie pokaźnych rozmiarów dół. Tam też zaprowadzono trójkę chłopów. Nagle przeszył powietrze głośny rozkaz

-Celuj! Pal!

Ogromny huk z kilkunastu karabinów rozległ się ponad jeziorem. Trzy wątłe postacie stoczyły się do przygotowanego zawczasu grobu. Starzy ludzie wiedzą z opowiadań, że nad brzegiem Jezioraka, niedaleko przeprawy promowej znajdowało się kiedyś skromne ogrodzenie, które okalało miejsce, gdzie pochowani byli trzej chłopi z Siemian.

To było urocze chłopskie wesele. Cała wieś świętowała przez trzy dni. Dopiero w poniedziałek, gdzieś tak koło północy, uznali weselnicy, iż mają już dość i poczęli rozchodzić się do domów.

Wesoły, jak zazwyczaj Fryderyk - muzykant, spakował swe skrzypce do worka i rzekł do swych kolegów – Koniec! Finalizujemy, wszystko już dobiegło swego czasu! – Dobra była to kapela, w której trzech znakomitych muzykantów z Wikielca grało. Fryderyk, zacny mistrz krawiecki, najmniejszy był, co prawda, ale najbardziej wygadany, grał w kapeli na skrzypcach i był wodzirejem.

Na klarnecie grał Kardel Lochmeier, ten brzuchaty jegomość niewiele większy był od Fryderyka. Trzecim w zespole był wysoki Jakub Matz, kołodziej, a grał on na wielkim bębnie. Kapela dysponowała zatem wszystkimi potrzebnymi instrumentami, które całkowicie wystarczały by zadowolić niewyszukane gusta muzyczne okolicznych chłopów.

Po skończonej zabawie, otrzymawszy zapłatę, muzykanci ruszyli w drogę powrotną do domu. Najpierw szli kawałek drogą wiejską, potem doszli już do szosy. Tu zatrzymali się na chwilę i z niepewnością skierowali się w ciemny las. Nie dojrzeli tu żadnej zjawy czy też nieprzyjaznego ducha, ale słyszeli przeraźliwe pohukiwanie puszczyka, zwiastujące w ich przesądnym mniemaniu jakieś nieszczęście. Osłabiało to odwagę muzykantów. Fryderyk – ten najmniejszy – zirytował się mocno. Wciągnął z worka swoje skrzypce i zagadnął kolegów – No dalej gromadko, zagrajmy sobie jeszcze raz, nie dajmy się zwariować. A zatem żwawo! Numerek pięć! Uśmiech pojawił się na jego obliczu. Jakub Matz zrzucił z pleców na brzuch swój bęben, Kardel Lochmeier nie czekając długo, z kieszeni swojej marynarki wyjął klarnet.

- …Dwa, Trzy, Cztery! Książę Eugeniusz rycerz szlachetny!

Bęben zabrzmiał głośno pod uderzeniem pałki. Równym krokiem ruszyli dzielnie przed siebie. Na przedzie maszerował mały, za nim szedł gruby, szereg zamykał wysoki.

Kiedy już doszli na miejsce, gdzie wąska ścieżka biegnąca przez las rozgałęziała się w kierunku Wikielca, Fryderyk zatrzymał kompanię. - Trzymamy się obranej trasy, czy skręcamy na prawo do lasu?

Słyszał nadal pohukiwanie, jednakże nie tracił ducha. Wędrowcy wiedzieli, że ścieżka przez las skróci ich drogę co najmniej o pół godziny. Kardel - klarnecista chrząknął, wyrażając zgodę. Jakub nie powiedział nic, zresztą z natury był małomówny. Skręcili zatem w las.

Zarówno na początku ścieżki, jak i później, głębiej w lasku było spokojnie, żadne niepokojące dźwięki nie docierały do ich uszu. Wystarczyło jednak tylko, że osiągnęli okolicę jeziora Silm, z dala dobiegł ich skowyt wilka. Jeszcze na samym początku daleko, jakby rozpływał się gdzieś w głębi lasu, z czasem jednak wyraźnie zbliżał się ku nim i zamiast jednego, dawało się słyszeć ich już kilka. Serce naszych bohaterów zmroził strach, przystanęli pełni obaw - A niech to diabli! – Zaklął Fryderyk. – Wilki są tuż za nami, nie zdołamy już nic zrobić.

Chwała Bogu, księżyc wyszedł zza chmur, oświetlając ziemię, nie mogli więc zgubić drogi. Cóż jednak z tego? Wściekłe wycie było coraz bliżej. Fryderyk zaczął rozmyślać, jakby tu znaleźć logiczne wyjście z tej paskudnej sytuacji? Wdrapią się na sosny? Żaden to sposób! Ogromne, co prawda drzewa, nie miały na dole żadnych gałęzi! Przypomniał sobie o pewnej znajdującej się nieopodal jamie, którą to jeszcze zeszłej jesieni wykopali parobkowie leśniczego. Wówczas to w takowe wilcze jamy, przykryte chrustem, lud chwytał te dzikie zwierzęta. Trzej nasi bohaterowie, gdy tylko znaleźli ów dół, bez czekania na gorszy obrót sprawy ześlizgnęli się do środka. Jak się okazało, uczynili to rychło w czas, za minutę pojawiła się już cała wataha wilków: cztery…, pięć…, sześć…

Bestie miotały się wokół jamy, jak szare diabły popędzane wściekłą żądzą krwi. Czerwone języki wystawały z ich spienionych paszczy, wodząc dzikim wzrokiem wyszczerzały białe i ostre niczym sztylety kły. Raz, po raz, jeden czy drugi wilk próbował wejść w miejsce gdzie schronili się muzykanci. Bestie jednak obeznane  już wcześniej z tego rodzaju pułapkami miały w pamięci wszelkie niemiłe z nimi doświadczenia, dlatego też obawiały się zaatakować muzykantów. Fryderyk wpadł wówczas na pewien pomysł, wiedział przecież, że wilki nie są melomanami, a i tym bardziej nie zniosą ich uszy głośnego dźwięku skrzypiec. Pomyślał, aby bez składu, z całym zaangażowaniem rzępolić po strunach szargając nerwy bestii. Wyciągnął instrument, jego palce zręcznie chwyciły struny, smyczek zaś przejechał po nich ze zgrzytem. Wilki nadstawiły niespokojnie uszu. Gdy tylko zaczął grać, wataha przysiadła wokół jamy i wznosząc pyski ku górze zaczęła wyć żałośnie. I im głośniej Fryderyk rzępolił, tym głośniej wyła wataha. Podniosła się piekielna wrzawa.

Kardel Lochmeier, klarnecista, również wyciągnął swój instrument i zrazu wspomógł przyjaciela w jego zwariowanym popisie. Grali tak niezmordowanie przez godzinę a może i dwie. Wilki wyły bez ustanku, w końcu też wszystkie ochrypły. Gardła ich tak nabrzmiały, że czuły jakby znajdowały się w ich wnętrzu sztylety. Wycie okazało się dla nich prawdziwą męką. Fryderyk coraz ciszej zagrywał na skrzypcach, pociągnął jeszcze tylko ostatnimi ruchami po strunach. Dla wilków to było prawdziwe dobrodziejstwo, wycie stawało się już coraz cichsze i cichsze. Okropna dzikość całkowicie minęła, wilki opuściły zmęczone pyski i przysiadły wycieńczone na ziemi, zwinęły się wszystkie i… daję słowo, zasnęły!

Fryderyk trzymał jeszcze przez jakiś czas skrzypce w dłoniach, gotowy do tego by znów zacząć grać, w końcu jednak odetchnął z ulgą. - Tak więc, wygląda na to, że udało się nam.

Gdy nastał ranek, zwierzęta obudziły się i leniwie przeciągając, rozejrzały się i ze zwieszonymi łbami, zbiegły truchtem z miejsca całej przygody. Oglądały się tylko za siebie, nienawistnym wzrokiem spoglądając w stronę jamy. Po całym tym męczącym nocnym koncercie, minął im nawet apetyt.

Jakub Matz podsadził małego Fryderyka i ten wygramolił się na zewnątrz. Rozejrzał dookoła i nie ujrzał w pobliżu żadnego wilka. Trzej muzykanci wyszli w blasku wschodzącego słońca bezpiecznie z ukrycia i ruszyli w kierunku Wikielca. Stali się naturalnie bohaterami dnia.

U pewnego gospodarza w Iławie służył raz ubogi, ale dobry chłopiec. Ojciec jego wraz z matką, biedni robotnicy najemni, umarli już jakiś czas temu. Gospodarz natomiast był surowym ponurakiem. Żądał od parobka, by ten ciężko pracował, począwszy od samego świtu i dopiero późnym wieczorem mógł udać się na spoczynek.

Rzadko z ust gospodarza można było usłyszeć pochwały, nie żałował on jednak gorzkich słów i wyrzutów, co bardzo smuciło chłopaka. Jako, że był sierotą, nie miał nikogo, komu mógłby się wyżalić.

Nie miał nikogo, kto mógłby otoczyć go miłością. Poświęcał się więc całym sercem pielęgnując powierzone jego opiece zwierzęta. W dokuczliwe, skwarne dni podawał swoim wołom soczyste siano i przynosił chłodną wodę. Późnym wieczorem, nim udał się do swego nędznego barłogu w stajni, lubił choćby przez chwilę posiedzieć ze swoimi czworonożnymi przyjaciółmi. Obejmował ich szyje i tak wtulony wypłakiwał się ze zmartwień.

Wieczorem, tuż przed Nocą Świętojańską, chłopiec był szczególnie smutny. Cały boży dzień orał pole, jednak nie był w stanie dokończyć roboty, gdyż biedne zwierzęta ze zmęczenia nie mogły już dłużej pracować. Bał się, że kiedy następnego dnia gospodarz zobaczy niedokończoną orkę, znów będzie go bił i wyzywał. Zbliżała się już Noc Świętojańska. Jest to czas pełen cudów. Noc, podczas której – jak to od dawna wierzono – prawi ludzie, a szczególnie dzieci, zrozumieć mogą mowę zwierząt. Stał więc chłopiec smutny przy swoich zwierzakach. Nagle zwrócił uwagę, że pstrokaty wół przestał przeżuwać siano i począł półgłosem pomrukiwać. Ze zdziwieniem przysłuchiwał się młody parobek tym dziwnym pomrukom, gdyż brzmiały one bardzo interesująco. Po czasie zaczął wyłapywać pojedyncze słowa i coraz wyraźniej rozumieć, o czym mówią woły.

- Przyjaciele. – Rzekł jeden z wołów do swych towarzyszy. - Wiecie wy może dlaczegoż nasz poczciwy malec jest taki smutny?

- Nietrudno się domyśleć. - Odpowiedział jego sąsiad. - Boi się gospodarza, bo nie zaoraliśmy dzisiaj do końca, leżącej ugorem ziemi!

Chłopiec zrazu zrozumiał, że zwierzęta mówią właśnie o nim. Poruszyły nim głęboko zasłyszane słowa. Zdał sobie sprawę z tego, że ci, których codziennie otacza opieką, litują się nad jego losem. Z ciekawością przysłuchiwał się dalszej rozmowie.

- Nonsens. – Podejmując rozmowę mówił wół. - Gospodarzowi nie będzie dane oglądać następnego dnia. Jako dziś zaorywaliśmy pole, wprost za nami skakały dwa kruki, wy chyba także musieliście je zauważyć? Otóż mówiły one właśnie o rychłej śmierci gospodarza, jakoby już z samego rana mają znaleźć go martwego.

- Tak, a co stanie się wówczas z nami? – Zapytał jeden z wołów.

- Wydaje się, że jest na to pewien sposób. Ojciec mój, gdy byłem jeszcze małym cielątkiem, opowiadał mi o pewnym wielkim skarbie, ojciec zaś słyszał o nim od swego dziadka. W czasie wojny siedmioletniej wkroczyli na te ziemie Rosjanie. Ówczesny właściciel gospodarstwa, jako że był bardzo bogaty, w strachu przed nimi zakopał w kącie stajni, przy oknie, cały swój dobytek. Człowiek ten został po jakimś czasie zabity, o skarbie zaś nikt nie wiedział, zatem spoczywa on tam do teraz. Jeżeli nasz młody przyjaciel poderwie tamte deski, to znajdzie ukryty skarb i będzie mógł wykupić całe gospodarstwo, a do tego także i nas.

- Niech tak będzie! – Wymamrotał inny wół. Potem zamilkli. Jedli jeszcze przez chwilkę siano i dopiero spokojny, miarowy oddech oznajmił, że zwierzęta zasnęły. Także młody pachołek, cichuteńko – by nie przeszkadzać swoim przyjaciołom – udał się do swego legowiska. Nie był jednak w stanie zmrużyć oka, gdyż wciąż miał w myślach słowa, które zasłyszał w oborze.

Ledwie zaświtało, poszedł nasz bohater do obory, dokładnie w miejsce, o którym mówiły woły. Zerwał z podłogi deski i jego oczom ukazała się staroświecka, solidna skrzynia, która po brzegi wypełniona była lśniącymi, złotymi talarami. Przykrył wszystko z dbałością, napoił zwierzęta i nałożył im do żłobów obroku, po czym udał się do chałupy. To, co ujrzał, potwierdzało zasłyszane nocą słowa. Gospodarz leżał martwy, zmarł najwyraźniej nocą na atak serca.

Pogrzeb odbył się trzeciego dnia, ułożone na karawanie ciało gospodarza ciągnęły na cmentarz zaprzężone doń woły.

Minęło kilka tygodni, pewnego dnia dało się zauważyć, że w zagrodzie panuje jakieś poruszenie. Z całej okolicy przybywali tu ludzie, spadkobiercy gospodarza wystawili na licytację dom i całkiem duży kawałek ziemi, należący kiedyś do zmarłego. Każdy z przybywających miał chrapkę na zakup bogatej, chłopskiej posiadłości. Gdy jednak ktoś z kupujących podawał cenę, jaką gotów jest zapłacić, młody pachołek niezwłocznie ją podbijał. Gdy w końcu licytujący zapytali go pogardliwie, skąd weźmie tak dużo pieniędzy, chłopak położył całą należną sumę na stół.

I tak ów biedaczyna stał się bogatym i szanowanym gospodarzem. Dbał jednak nadal o swe woły, jak o najlepszych przyjaciół. Zawsze miały miękkie posłanie, żłoby zaś pełne były wybornego siana. Także żaden obcy nie miał prawa zaczepiać zwierząt. Kiedy już były stare i słabe, do końca swoich dni mogły liczyć na dobroć gospodarza.

Na Gajerku, zaraz przy Czarcim Jeziorku mieszkał niegdyś pewien bogaty gospodarz. Prowadził on lekkomyślny i niestateczny żywot, jednakże gdy osiągnął już poważny wiek, mając dość samotności, zaczął w końcu myśleć nad ożenkiem.

Upatrzył też sobie wkrótce młodą, ładną dziewczynę, którą gotów był pojąć za żonę. Starał się bardzo, aby przypodobać się pannie i tym samym lepiej ją poznać. Zdawało mu się to tym bardziej potrzebne, że znając jej zalety i wady, wiedzieć będzie, jak wartościową stanie się ona małżonką.

Nadszedł w końcu czas wesela. Z całej okolicy zjeżdżali się goście. Każdy wiedział, że gospodarz z uwagi na taką okazję nie będzie liczył się z poniesionymi kosztami. Po zakończeniu ceremonii ślubnej i powrocie z kościoła rozpoczęła się wystawna uczta. Z piwnicy i kuchni wystawiono na stoły wszystko, co najlepsze. Na samym początku przestrzegano w czasie ucztowania jeszcze granic przyzwoitości, jednakże im bliżej wieczora, dostojna uroczystość przeradzała się w dziką pijatykę. Zabawie przewodził ucztujący i rozśpiewany pan młody, któremu wtórowali coraz to bardziej zachrypnięci od wrzasku goście. Panna młoda z przerażeniem w oczach siedziała całkiem onieśmielona u boku małżonka.

Gdy nadeszła godzina dwunasta w nocy i radość sięgnęła zenitu, wśród gości pojawił się nagle pewien wysoki i chudy mężczyzna w szarym płaszczu. Czarne i gładkie włosy leżały nad niskim czołem jegomościa, w oczach zaś płonął nieokrzesany żar. Nikt nie zauważył jego przyjścia. Obecność obcego przybysza, jako, że wszyscy byli pijani i zajęci zabawą, w nikim nie wzbudzała z początku większego zainteresowania. Przyłączył się on do ucztujących, nie ustępując nikomu w jedzeniu i przekrzykując w śpiewaniu gorszących pieśni zgromadzonych wokół stołu chłopów. Wyczyniał przy tym różne sztuczki. Rzucał pełne butelki wina o ścianę, które nietknięte, posłusznie wracały do niego. Za jego przyzwoleniem stoły i krzesła tańczyły po całej izbie, oddzielił też swe ramię od tułowia i położył je na obok. Zabawiał tak nieznajomy swoimi sztuczkami rozentuzjazmowanych gości do czasu, aż nie minęła północ. Gdy tylko wskazówka zatrzymała się na jedynce, obcy przybysz chwycił swój zielony, ozdobiony piórkiem kapelusz myśliwski i skierował się w stronę drzwi. Jednakże pijani weselnicy za nic w świecie nie chcieli pozwolić mu wyjść. On, mimo nalegań, nie dał się zatrzymać. Gdy stał już na zewnątrz, wszyscy popędzili w ślad za nim. Jak tylko gawiedź wyszła przed budynek, oczom ich ukazały się stojące na podwórzu wspaniałe sanie z zaprzężonymi ognistymi, czarnymi rumakami.

- Gdzie zmierzasz? – Zaczęli z ciekawością wszyscy wypytywać.

- Na jezioro! – Odrzekł nieznajomy i wskazał na czarną taflę wody u stóp wzgórza. Owej nocy przyszedł lekki mróz i zmroził jezioro cienką lodową pokrywą.

- Hurra! – zakrzyknął gospodarz – Wchodzę w to!

Bez namysłu zasiadł w saniach. Nieznajomy trzasnął z bicza i zrazu konie popędziły w dół po spadzistym zboczu, prosto na środek jeziora. Gdy tylko tam dotarły, pękła pod nimi lodowa tafla i rozbryzgnęła się wokół woda. Pośród trzasku i szyderczego diabelskiego śmiechu, gospodarz zatonął w głębiach.

Wszystko nagle ucichło. Zgroza ogarnęła wszystkich, którzy pozostali w tyle i przyglądali się owemu przerażającemu przedstawieniu. Każdy ogarnięty strachem szybko udał się do domu. Tylko panna młoda lamentując, próbowała znaleźć zaginionego. Wszystko jednak na nic. Również na drugi dzień przeszukiwano dno jeziora. Niczego nie znaleziono. Ciemne lustro skryło swoją przerażającą tajemnicę. Jeszcze przez długi czas widywano młodą panią siedzącą i płaczącą nad brzegiem jeziora.

Odkąd zamek przezmarcki został zburzony, zaczęło tam straszyć. Od czasu do czasu, straszy tam zresztą i dziś. Pewnego razu, dzieci szukające agrestu, przechodziły koło ruin zamku. Właśnie wtedy, wybiegło psisko, prosto z wnętrz zamkowych piwnic. Na jego szyi, na czerwonej obręczy, wisiał dzwonek. Gdy dzieci stały jeszcze zdziwione, nadjechał wóz na którym siedział woźnica bez głowy. Jedno z nich, młodzieniec, chciał schwytać psa, lecz ten zdążył umknąć z powrotem do piwnic. Podążył tam też ów młodzieniec. W piwnicach natknął się na człowieka zarządzającego żółtym piaskiem, który zaproponował mu aby wziął z sobą trochę piasku. „Co ja z nim zrobię?” - zapytał młodzieniec. Napełnił jednak dłoń piaskiem. Gdy powrócił do domu i obejrzał przyniesiony piasek, stwierdził, że to co trzymał w ręku było szczerym złotem. Miałby więcej złotego kruszcu, gdyby posłuchał rady tajemniczej postaci. Niestety, nie zdołano już potem odnaleźć wielkich skarbów w piwnicach zamkowych.

W Przezmarku spoczywa wielki skarb, lecz jak do niego znaleźć drogę? Pewnego razu, ubogiemu wieśniakowi urodziło się dziecko. I wtedy właśnie ktoś zapukał do drzwi jego chaty. W progu stało troje nieznajomych ludzi. Poprosili gospodarza aby wskazał im drogę. „Dobrze dokąd?”, zapytał wieśniak. Chcieli dostać się do zamku. Ale ludzie w izbie byli tak przestraszeni, że nie udzielili żadnej odpowiedzi. Przybysze odeszli zasmuceni. Później mówiono: „Tych troje ludzi musiało należeć do dawnych panów zamku. Gdyby gospodarz spełnił życzenie nieznajomych, ci wskazaliby mu wielki skarb”. Tym razem, znowu utracono okazję dotarcia do skarbu.

Jak daleko doszli Szwedzi! Ludzie opowiadali, że dotarli nawet do Przezmarku i długo oblegali tutejszy zamek. Gdy oblężeni spożyli już wszystkie zapasy tak, że została im tylko jedna świnia, wpadli na pewien pomysł. Zaczęli mianowicie miętosić tę ostatnią świnię, tak, że zaczęła ona aż kwiczeć. Gdy usłyszeli to Szwedzi, mówili: „Słuchajcie, słuchajcie! Zarznięto tam świnię”. Obrońcy zamku zebrali zaś słoninę i zaczęli ostrzeliwali nią Szwedów. Gdy ci to zobaczyli, mówili: „Gdyby nam zostało tyle słoniny, nie bylibyśmy tak wygłodzeni”. Wtedy też się oddalili. „Słyszałam, że stary Fryc mógł urządzić ten podstęp, gdyż był wprawny w wojaczce. Dzięki jego fortelowi wypędzono Szwedów z kraju”.

Mówią, że przed bardzo wielu laty grasowało w tutejszych stronach morowe powietrze. Wymarli wtenczas na tę straszną chorobę prawie wszyscy mieszkańcy Łąkorza i okolicy. Przez długi czas żaden człowiek z sąsiednich wiosek nie odważył się zajrzeć do wymarłej wsi. Toteż z biegiem lat podupadły chaty w Łąkorzu. Dzikie chwasty porastały drogi, ogrody i pola. Śmierć i spustoszenie otaczały nieszczęśliwą wieś.

W jakiś czas potem pasł pewien stary owczarz swoją trzodę w pobliskiej puszczy. Zdarzyło się, że od trzody odosobnił się baran i zginął w gąszczach. Owczarz poszedł jego śladami. Po żmudnym poszukiwaniu znalazł zwierzę, głęboko w lesie, na pewnym pagórku, obok na wpół zapadniętego kościoła.

Gdy wieczorem przygnał swoją trzodę do wsi, opowiedział o swoim odkryciu, jednak nikt we wiosce nie dawał wiary jego opowiadaniom, gdyż nawet najstarsi ludzie we wsi nie pamiętali kościoła w Łąkorzu.

Po długich naleganiach owczarza, kilku chłopów udało się wraz z odkrywcą na to miejsce i przekonali się niebawem naocznie o prawdziwości jego opowiadania. Niezwłocznie zabrano się do karczowania lasu i do odbudowy zapomnianej wsi. Podupadły kościół odkopano i odnowiono, a na pamiątkę niezwykłego odkrycia namalowano na jego suficie łeb barani.

W pobliżu Luba wy znajdował się kamień, z którego płynęły łzy. Podobno niegdyś pewna dziewczyna ze wsi poszła do miasta. Sam jeden Bóg wie, cóż ona załatwić miała.

Mimo późnej pory, dziewczyna wciąż nie wracała do domu. Okrutnie rozzłościło to jej matkę, która w przypływie złości zawołała:

- Chciałabym, aby zamieniła się ona w kamień! - Ledwie zdążyła wypowiedzieć owe słowa, stało się to, czego sobie życzyła. Biedna dziewczyna, która spieszyła do domu, stanęła sztywna, jako kamień na drodze. I po dziś dzień opłakuje swój nieszczęśliwy los.

Na wzniesieniu zwanym obecnie "Króliczą Górą", w pobliżu dawnej ulicy Dworcowej, ( dzisiaj Królowej Jadwigi przy wiadukcie kolejowym ), mieszkał bogaty mieszczanin. Dzięki swej mądrości i pracowitości, dorobił się ogromnego bogactwa. Pędził on sob1e żywot spokojny i stateczny. Unikając codziennego pędu poświęcał się swojemu osobliwemu zajęciu.

W ogrodzie wybudował przytulny domek, w którym hodował prześliczne, srebrnobiałe, czarne i pstrokate króliczki. Jedne z nich miały czerwono-różowe oczka, inne śliczne uszka, a jeszcze inne jedwabiście miękkie futerka. Zwierzęta miały wspaniałe życie. Każda para mieszkała sobie w dwóch miłych pokoikach, jeden służył za pomieszczenie mieszkalne, drugi wyściełany samym najpiękniejszym mchem do spania. Jadalnię wszyscy mieli wspólną, położoną zaraz z przodu, za drzwiczkami, w miejscu, gdzie w innych domach jest sień . W pobliżu domków znajdował się obsadzony zieloną trawą ogródek. Gdy słońce mocniej zaświeciło, stary gospodarz otwierał furtkę i wypuszczał

zwierzęta. Cóż to była za radość! Młode naokoło brykały, skakały i turlały się w zielonej trawie. Sprawiało to wielką radość panu, tak, że siedział długimi godzinami i paląc fajkę obserwował królicze harce. Każdemu ze zwierzaczków nadał on imię.

- Czerwonooki,  bądź grzeczny!  Białasek, nie wolno budzić ojca!

- Mówił tak, to do tego, to do tamtego i śmiał się, aż mu w oczach stawały łzy.

Kiedy siedział razu pewnego ze swoimi ulubieńcami, tuż za jego plecami zaskrzeczało coś

- Hi, hi, a cóż masz tu za miluchne zabawki?

Gdy obrócił się ujrzał starą babę: całą pomarszczoną, z długim haczykowatym nosem, płonącymi oczyma i wielkim worem na plecach .

- Hi, hi, daj mi twojego Szaraczka! Będzie z niego wspaniała potrawa. Jeżeli przygotuję go z owocami jałowca, to smakować będzie dokładnie jak  pieczeń z zająca. Zaś sadełko dobre będzie na doskwierający mi reumatyzm -spostrzegała starucha, i już schylała

się, by sięgnąć swymi kościstymi łapami małe zwierzątko. Stary właściciel zrazu zorientował się co do złych zamiarów podejrzanego gościa, tym bardziej nim to wzburzyło, że Szaraczek był jego ulubieńcem. Widząc, co się dzieje, szybko doskoczył do jędzy, chwycił jej laskę i porządnie zdzielił ją po palcach.

- Precz, szkaradna babo! -krzyknął i przegnał staruchę na ulicę.

Stara wycofała się z ogrodu, zaciskając pieść wygrażała się, mrucząc przy tym różnorakie przekleństwa. Splunęła po trzykroć i pokuśtykała dalej. Starym właścicielem wstrząsnął obraz szkaradnej baby. Przez długi czas nie mógł go zapomnieć, w nocy zaś spał bardzo źle. Jako, że ogromny niepokój cały czas spędzał mu sen z oczu, wraz z pierwszym blaskiem zorzy skierował się do swoich ulubieńców.

- O Zgrozo! - krzyknął.

- Szaraczek przepadł!

Poszukiwania i nawoływania okazały się na nic. Królik gdzieś zniknął. Kolejnego

dnia brakowało innego zwierzątka i tak dzień po dniu, aż zniknęły wszystkie.

Stary pan zdał sobie sprawę, że padł ofiarą czarów. Spakował wszystkie swoje rzeczy do dużej walizki, złożył na wozie i ujechał daleko, bardzo daleko. Tak daleko, gdzie, jak myślał, żadne czary nie będą mogły już mu zaszkodzić.

Zaklęcie rzucone przez starą czarownicę zamieniło wszystkie króliki w górę, od tegoż czasu nosi ona nazwę Kaninchenberg- Królicza Góra.

Obok Czarciego Jeziorka, stał w zamierzchłej przeszłości mały zamek, w którym mieszkał pewien biedny książę imieniem Rado. Kochał się on w Sieglindzie, córce pewnego dumnego i bogatego rycerza. Rycerz ów był jednakże okropnym skąpcem. Zamierzał. wykorzystując wdzięki swej młodej córki, wydać ją za mąż za pewnego starego, schorowanego, ale bardzo bogatego właściciela pobliskiego zamku.

Przebiegły ojciec liczył się z tym, że ów starzec niedługo umrze, co da mu sposobność połączenia jego włości ze swoimi. Nie myślał przy tym o szczęściu swojej córki, gdyż było mu to obojętne. Wyśmiewał się też ze starań biednego księcia Rado.

-Pójdź książątko szukać sobie innej niewiasty! - Mówił, uważając rzecz za załatwioną . Sama księżniczka Sieglinda nie mogła się pogodzić się z decyzją ojca i bolejąc nad swoim losem, roniła skrycie gorzkie łzy, gdyż w głębi serca kochała ubogiego księcia.

Kiedy w głębokości lasu spotkała się ze swoim ukochanym, zwierzając się z krzywdy, którą chcą jej wyrządzić, oboje postanowili. że jedynym wyjściem będzie, jeżeli młoda panna po prostu ucieknie z zamku swego ojca. Kiedy pewnego dnia rycerz z giermkami wyjechał, Sieglinda wymknęła się przez bramę, przebiegła po opuszczonym moście i czmychnęła śpiesznie do lasu, gdzie w umówionym miejscu czekał na nią stęskniony Rado. Książę chwycił ukochaną w silne ramiona, posadził na rumaka i oboje popędzili do jego zamku. Tam pewien wtajemniczony ksiądz pobłogosławił ich związek. Żyli więc w rozkoszy i szczęściu, mając przy tym nadzieję, że ojciec młodej księżniczki ostatecznie przekona się do ich miłości.

Ten jednak, gdy tylko zauważył, że córka zniknęła z zamczyska, zaczął szukać jej po wszystkich krainach. Szukał aż do czasu, kiedy pewien niecny grajek, będąc wcześniej na dworze młodego księcia i widząc szczęście Sieglindy, w swej niepohamowanej złośliwości zdradził miejsce jej pobytu. Ojciec wpadł w szał. Zebrał naprędce rycerzy oraz swoich zwolenników i poprowadził ich pod zamek księcia Rado. Ten nieprzygotowany do walki, nie był w stanie zbyt długo odpierać wściekłych ataków najeźdźcy. Niewiele też dawały prośby Sieglindy, która w imię wszystkich świętych zaklinała ojca, by oszczędził jej małżonka. Wypuszczone z łuków płonące strzały syknęły ogniem na wysuszonych, drewnianych dachach i w niedługim czasie cały zamek stanął w płomieniach.

Z rozpuszczonymi włosami wybiegła córka naprzeciw ojca.

-Litości ojcze, litości!- Krzyczała, licząc na zmiłowanie. Lecz w jednej chwili zamilkła. Miecz ojca przebił jej serce. Ciepły jeszcze od krwi jedynego dziecka ugodził też pierś stojącego za nią biednego księcia.

Wydarzyło się to 23 sierpnia 1093 roku.

Mijały wieki. Przez wiele jeszcze lat widoczne były zgliszcza murów książęcego zamku, z górującą nad nimi wieżą. Wkrótce jednak osunęły się one do czarnej toni pobliskiego jeziorka, które skryło pod swym lustrem miejsce tragicznych wydarzeń.

Ludzie jednak powiadają. że co roku, 23 sierpnia, z toni jeziora wyłania się wieża zatopionego książęcego zamku. Na jej szczycie siedzi strażnik i oświetla okolicę trzymaną w ręku latarnią. Blask, który z niej wypływa, to nic innego, jak tylko płomienie miłości, które płonąć będą aż po wieczność.

Znana jest pewna opowieść dotycząca miejsca, zwanego niegdyś Kesselberg lub Poganka. Znajduje się ono na sporym półwyspie

wrzynającym się w wody jeziora Silm. Przed setkami lat stać miał w miejscu wysokiego wzgórza piękny dwór. Żył w nim otoczony

liczną świtą pewien bogaty rycerz. Jego władzy podlegały wszystkie okoliczne krainy. Miał on córkę: prześliczną, niebieskooką, z kędzierzawymi blond włosami, a przy tym wiotką jak wierzbowa gałązka. Z tego też względu była ona przez wszystkich bez wyjątku rozpieszczana, a każda jej, choćby najbardziej niedorzeczna zachcianka, była spełniana.

Wielka żądza władzy kwitła w sercu młodej panny. Wszystko musiało być podległe jej myśli i biada temu, kto uczynił cokolwiek wbrew jej woli. Dręczyła ona okrutnie zarówno ludzi jak i zwierzęta. Zdarzyło się, że w złości wybatożyła nawet swoją wierną, poczciwą służącą. Wyrwała jej włosy i podrapała twarz. Dosiadając narowistych rumaków, pędziła poprzez lasy, kłując je ostrogami, do czasu aż wykończone zwierzęta padały bez ducha. Gdy zaś jakaś ptaszyna odważyła się swym słodkim śpiewem przeszkodzić pannie w drzemce, zrazu świszcząca strzała przeszywała jej gardło.

Jesienią, w dzień Świętego Marcina, rozległe piwnice i magazyny dworskie napełniały się obfitymi zbiorami, które okoliczni wieśniacy znosili rycerzowi jako coroczny czynsz. Przychodzili wówczas z okolicznych wsi starzy i biedni ludzie, składali swoje dobra, pan zaś był dla każdego z nich uprzejmy i dobry, przejmując ten obyczaj już od swoich przodków. Panna natomiast przyglądała się gniewnym wzrokiem, robiąc dobrotliwemu ojcu gorzkie wyrzuty.

Każdego kolejnego roku, gdy stawiali się pokornie na dworze okoliczni chłopi, nieczuła panna pędziła na parskającym rumaku przez dworską bramę w okolice zapuszczonych gospodarstw, by, jak to mówiła, nie patrzeć na ową .. wynędzniałą hołotę". Dopiero wieczorem wracała do domu. Pewnego razu, kiedy wjeżdżała po moście, ujrzała, że wszyscy załatwili już wszelkie ważne sprawy, tylko przy bramie stała jakaś stara, dygocząca kobiecina.

- Cóż za leniwy motłoch!

Krzyknęła dziewczyna i trzasnęła staruszkę batem w twarz. ta bezwładnie osunęła się na ziemię. Wtenczas kary koń, na którym siedziała wściekła amazonka, stanął dęba i zrzucił ją z siodła, stara kobieta zaś podnosząc się z ziemi, stanęła naprzeciw jej. Wyciągając kościstą rękę ku niebu, donośnie zawołała:

-Ponieważ jesteś tak okrutnym dzieckiem ludzkim, nie nosisz w swoim sercu miłości. dłonie twoje potrafią czynić tylko zło, nie powinnaś zaznać tu, na ziemi. spokoju! Niech więc spętane zostaną na wieki twe nieprzydatne ręce! Przeklęte niech będą pola, które cię karmią! Przeklęta niech będzie warownia, która cię chroni!

Zaledwie przebrzmiały owe przejmujące grozą słowa, dwór zapadł się wewnątrz góry, na której stał, zaś opadająca stopniowo ziemia pozostawiła w środku wzniesienia obniżenie w kształcie kociołka. W tym samym też czasie, zielona dzicz lasu zakryła urodzajne pola.

Jeszcze i teraz, nie mogąc zaznać spokoju, błądzi owa zła panna w godzinę duchów wokół wzgórza. Jej jasne loki świecą w blasku

księżyca, postać jej nadal jest młoda i smukła, a tylko płonące oczy przepełniają grozą. Oczy duszy szukającej od wieków spokoju, ozbawione

są nadziei na to, by go znaleźć. Czasem, gdy nad lasem wieje silny wiatr, nie widać panny, ale usłyszeć można jej donośny lament.

Może ona zbliżyć się do ludzi tylko raz w roku, a mianowicie 11 listopada, czyli w dzień Świętego Marcina. Siada ona na kamieniu przydrożnym i w błagającym geście, wyciąga w kierunku przechodzących skrzyżowane ręce. Nikt nie zdaje sobie sprawy, czegóż ona pragnie. Kiedy ujrzysz ową pannę i rozpętasz jej ręce, uwolnisz wówczas pokutującą duszę.

Niegdyś na granicy wsi Mózgowo i Laseczno stała kamienna figura, której wysokość (1.43 m.) oraz wyraźne ludzkie kształty wzbudzały zainteresowanie mieszkańców okolic.

Nazywali oni ową figurę .,Bluźniercą", gdyż jak powszechnie powiadano, żył kiedyś w Mózgowie bogaty gospodarz, właściciel trzech folwarków.

Strasznie złościły go padające nieustannie w porze żniw deszcze, które przeszkadzały mu w zebraniu zboża z pól i tym samym zmniejszały

jego zyski. Przeklinał on Boga, który według niego był sprawcą tego wszystkiego. Pewnego razu bezbożnik ten chwycił naładowany rewolwer, wybiegł na pole i wystrzelił z pistoletu trzykrotnie w zachmurzone, deszczowe niebo  jakby chciał ugodzić kulami Wszechmogącego. W tej też chwili nad wsią rozpętała się straszna burza. Z ciemnych chmur biły raz po raz pioruny i nieprzerwanie słychać było okrutne grzmoty, rzęsisty deszcz przemoczył zaś całe powiązane w snopki i złożone na polu zboże. Gdy wreszcie burza oddaliła się i niebo ucichło, na polu pozostał bogacz. Stał tam tak, jak strzelał, z ramieniem trzymającym rewolwer, cały jednak był skamieniały, mrugając jedynie płonącymi ze wściekłości szklanymi oczami. W miejscu zaś, gdzie trafiły wystrzelone z pistoletu kule, jeszcze do czasu kiedy opowiadano tę historię, widać było na niebie czarną plamę.

Mieszkańcy wsi napisali list do cesarza z grzecznym zapytaniem, cóż mają uczynić ze stojącym na polu skamieniałym człowiekiem . Cesarz dał odpowiedź, że powinno się go pochować. Okazało się to jednak niemożliwe . Na próżno trudzono się , by przesunąć kamienną figurę za pomocą sześciu zaprzężonych doń koni. Nie ruszono go nawet z miejsca, gdyż był bardzo głęboko usadowiony w ziemi. Doniesiono o tym cesarzowi, prosząc o pozwolenie ogrodzenia figury żelazna kratą, aby skamieniała postać wyglądała jak zwykły pomnik.

Bo jeśli człowiek ten zbluźnił przeciwko Bogu, to nie musi być pochowany; jaki był koniec jego żywota, tak też powinien stać w otwartym polu, aby wszyscy mogli go widzieć. Ludzie przybywali z całej okolicy, by obejrzeć skamieniałego człowieka, gdyż przez wiele lat stał on tam ku przestrodze dla potomnych.

Pewnego razu chciano wykorzystać posąg do budowy muru stajni, przyciągając go z niemałym trudem na podwórze dużego gospodarstwa. Jednak następnego dnia figury już tam nie było, stała ona na powrót w polu. Wiele razy próbowano jeszcze przenieść kamiennego człowieka , za każdym razem wracał on jednak na swoje miejsce. Postanowiono więc zostawić go w spokoju.

Pewien człowiek z Tynwałdu wybrał się kiedyś piaskową drogą nad Jeziorak. Gdy przechodził niedaleko miejsca, które zwane była przez miejscową ludność "Kleparzyna", ujrzał na znajdującym się w owym miejscu wzgórzu dwie panny. Jedna z nich odziana była w białe, druga zaś w czarne szaty. Zauważył, że panna odziana na czarno była wyraźnie strapiona i zapłakana. Obie poprosiły czy nie zechciałby kupić im jakiejś szykownej ozdoby. Mężczyzna ów obdarował je ładnymi świecidełkami. Tajemnicze panny powróciły zaś bez słowa na górę, gdzie też nagle zniknęły. Mąż ów zirytował się nieco, że tak mu odpłacono za jego dobre serce. Cieszył się jednak w głębi duszy, gdy przypomniał sobie, jak rozbłysły oczy strapionej dziewczyny w czasie, gdy dawał jej podarek. Kiedy jednak następnego dnia wyszedł przed drzwi domostwa, na progu znalazł leżącą złotą monetę. Była to zapłata za podarowane ozdoby.

Dawno temu w pobliżu "Góry Michała", między Zalewem a Półwsią, zatonął kościół w wielkim jeziorze, które kiedyś znajdowało się w tym miejscu. Po jeziorze tym pozostało jeszcze trochę wody w postaci małej sadzawki. Ludzie z Zalewa mówią, że jest to miejsce niezwykle głębokie. Próbowano nawet kiedyś dosięgnąć drągami dna, ale nie udało się to.

Przed wieloma laty przechodziły tamtędy dwie małe dziewczynki i znalazły dwa dzwony. Jedna z nich powiedziała

- Gdybym udźwignęła jeden z tych dzwonów, to bym go zaraz zaniosła do kościoła, a gdy umrę, to musiałby on dla mnie dzwonić przez czternaście dni.

- Druga zaś rzekła - Gdyby się to mnie udało, to bym go natychmiast sprzedała i kupiła sobie piękne stroje.

Gdy dziewczynki spróbowały swoich sił, to tylko ta pierwsza potrafiła udźwignąć dzwon. Jest on obecnie zawieszony na wieży kościoła w Zalewie. Dzwon ten był pęknięty, ale rysę naprawiono. I teraz, gdy bije, to dokładnie słychać, jak woła

- "Anno Zuzanno, Anno Zuzanno".

Tak bowiem miała na imię dziewczynka, która przyniosła go do kościoła. Gdy dziewczynka umarła, dzwon powinien dzwonić, ale nikt nie odważył się ciągnąć za sznur. l wtedy dzwon zaczął sam bić i dzwonił nieprzerwanie przez czternaście dni, chociaż nikt nie dotykał sznura. Drugi dzwon, którego nie uniosła druga dziewczynka, wrócił z powrotem do jeziora.

Straszliwa zaraza szalała w Prusach w latach 1708 -1711 . W styczniu 171 O r. dotarła do Zalewa, zbierając tu szczególnie okrutne żniwo. Czarna śmierć zabijała ludzi bez względu na wiek i płeć. W ciągu zaledwie sześciu miesięcy umarło w Zalewie 702 mieszkańców. Mały cmentarz przy kościele nie mógł pomieścić wszystkich zmarłych, gdyż powoli brakowało miejsc na nowe groby. Nocą wynoszono zwłoki z domów, składano stertami na wozach i wywożono za bramy miasta. Tam nieszczęśników wrzucano do wielkich dołów i, z braku czasu, nie udzielano im nawet błogosławieństwa bożego . Zalewo wymarło prawie całkowicie.

W mieście pozostało tylko siedmiu mieszkańców, słabych i wynędzniałych . Zrozpaczeni błąkali się po wyludnionych, porosłych trawą ulicach Zalewa. Przesiadywali często na schodach ratusza i czekali na śmierć. Pewnego dnia zobaczyli olbrzymiego ptaka na szczycie domu numer 19. Nigdy przedtem nie widzieli tak wielkiego i tak dziwnego stworzenia. Jego głowa i nogi były czarno-granatowe, korpus

podobny do sowiego, a pióra błyszczały we wszystkich kolorach tęczy. Gdy pełni zdumienia patrzyli na zwierzę. ptak przemówił do nich ludzkim głosem

- Napój z biedrzeńca ugotowany szybko uleczy wasze rany.

Słowa te napełniły nadzieją serca biedaków, zebrali się więc ostatkiem sił i pobiegli na łąkę przed bramę miasta. Mieli szczęście, bo już po krótkiej chwili znaleźli białe kwiaty biedrzeńca i nazrywali ziela tyle, ile zdołali unieść. W domu ugotowali z niego napój i pili go, a przed świtem byli już zdrowi. Szczęśliwi zalewianie popędzili do sąsiednich wsi opowiadać o cudownym uzdrowieniu. I wszędzie ludzie zrywali biedrzeniec, sporządzali z niego napój, pili go i wracali do zdrowia. Wieść o cudownym działaniu rośliny rozniosła  się od wsi do wsi i od miasta do miasta.

W ten sposób biedrzeniec z Zalewa pokonał zarazę w Prusach.

Zdarzyło się to w czasie okrutnej zarazy, gdy dżuma nawiedziła Prusy i zabrała życie wielu ludziom. W niektórych okolicach wsie i miasta wyglądały jak wymarłe. Zalewo zostało w tym czasie najechane przez najemnych żołnierzy litewskich. Żołdacy na małych koniach i mundurach, przypominających bardziej łachmany niż uniformy, wpadli pędem do miasta i rozpoczęli plądrowanie domów. Zalewo było opustoszałe, gdyż część jego mieszkańców dawno już uciekła, a reszta ukryła się w pobliskim lesie. W mieście pozostał tylko stary kapłan, Johann Nebius. Rabusie wynosili z kamienic żywność oraz wszelki dobytek i składali wszystko na placu przed kościołem. Wtedy z wieży kościoła odezwał się nagle dźwięk dzwonu, któremu towarzyszyło ludzkie zawodzenie jednego i tego samego straszliwego słowa:

Pestilenzia! Pestilenzia! - Zaraza! Zaraza!".

Jednocześnie w oknie wieży kościoła ukazała się biała postać, do zjawy czy ducha podobna, która, stojąc z rozpostartymi ramionami, wydawała owe przerażające wycie. Najeźdźcom zaparło dech w piersiach z przerażenia i zaraz rzucili się do panicznej ucieczki, pozostawiając przed kościołem zgromadzone łupy. Zalewo było wolne i oszczędzone od rabunku. Jednak to nie duch uratował miasto od splądrowania, lecz kapłan Johann Nebius. To właśnie on, niezwykle wychudzony z głodu, uderzył w dzwon kościelny, a następnie okryty białym prześcieradłem ukazał się w oknie wieży kościoła i zawodził słowa pestilenzia.

Tym sprytnym sposobem mądry kapłan uratował Zalewo przed grabieżą. Johann Nebius zmarł 1 O listopada 171 O r. na dżumę. Mieszkańcy Zalewa, w podziękowaniu za ratunek, pochowali dzielnego kapłana na honorowym miejscu w kościele pod ołtarzem. Obraz olejny przedstawiający Johnna Nebiusa wisiał jeszcze do 1945 r. na północnej ścianie nawy kościoła w Zalewie.

Przy południowo-zachodnim brzegu Wielkiej Żuławy leży ukryty do połowy w wodzie wielki głaz narzutowy. W nim to znajduje się wbita do połowy, kula wielkości pięści. Jak mówią, jest to kula armatnia, która wystrzelona z francuskiego działa utknęła

w kamieniu. Co bardziej oświeceni twierdzili, że jest to specjalny wodowskaz. Nikt jednak nie zaprzeczy temu, że przebywali tu niegdyś Francuzi, a z nimi prawdopodobnie i sam Napoleon.

Pewna anegdota z tego okresu opowiada o wydarzeniu, które miało rzekomo miejsce w Iławie . Pewnego poranka dało się słyszeć na drewnianym moście, prowadzącym do miasta, tętent końskich kopyt. Wtórował mu głos jeźdźca, który jak najszybciej pragnął widzieć się z burmistrzem. Ten, odpowiednio zaalarmowany, usłyszał wiadomość od posłańca.

- Jego Cesarska Mość ma chęć zaszczycić zarówno miasto, jak i jego mieszkańców swoją obecnością i w swym zwycięskim marszu zatrzymać się w jego gościnnych progach. Dlatego też włodarz miasta zadbać ma o godne i radosne przyjęcie Napoleona!

Co zaś się tyczy wyrażania radości z powodu niecodziennej wizyty, to roztropny ojciec miasta winien sprowadzić bakałarza, aby ten nauczył ludzi okrzyków w języku francuskim na cześć niezwyciężonego wodza!

Rzecz, by nauczyć mieszczan kilku niby spontanicznych okrzyków, zdawała się zupełnie prosta. Jednakże, jak się z czasem okazało, trudno było pozbyć się najoczywistszej rzeczy, twardego niemieckiego akcentu, a także przyzwyczaić wszystkich do francuskiej wymowy.

Nauczyciel, dzięki swej błyskotliwości, znalazł jednak zmyślny sposób na ugłaskanie dumy Francuzów. Nakazał on mieszkańcom by wznosili mało pasujące do sytuacji, lecz jakże podobne w swym brzmieniu do francuskiego hasło

- Ohl' Wief mit'm Lampenrohr!", które zrazu kojarzyło się z okrzykiem ku czci cesarza: .,Vive lempereur!".

Cesarz zadowolony, nie zwrócił wcale uwagi na ów podstęp, tym bardziej, że ktoś wyuczony grzmiał raz po raz umówiony okrzyk wyraźnie po francusku. Zrazu pomyślał Napoleon, że w owym barbarzyńskim języku, tak właśnie brzmiała francuszczyzna.

Pogłoska mówi, że dawnymi czasy, w lesie prowadzącym do Rąbit działo się coś, co w żadnym wypadku nic dobrego nie zapowiadało. Chodzi o to, że coś tam straszyło. Niektórzy naśmiewali się z tego, co opowiem, inni zaś przeciwnie, uznawali to za fakt.

Pewien stary, rzetelny i wiarygodny człowiek, szedł kiedyś drogą do domu z Zalewa do Rąbit. Człowiek ten nigdy nie skłamał i to właśnie on miął okazję napotkać na swej drodze ducha. Pobrzękując łańcuchami, pędziła na siwym koniu zjawa rycerza. Rycerz

ów nie miał głowy. Śmiertelny strach objął mężczyznę. Stał jak wryty, patrząc na ducha. Jeździec jednak popędził dzikim galopem w stronę cmentarza i tam też zniknął.

Przed wieloma laty niedaleko wsi Siemiany znajdowała się wieś Solniki. Przy drodze stał tu dawniej dość duży, jasnoszary granit, pełniący funkcję kamienia granicznego i drogowskazu. Jeżeli ktoś bojaźliwy przechodził tą drogą, gdy zapadły wokół ciemności, mógł pomyśleć, że widzi jakąś zjawę. Nic dziwnego zatem, że w strach u zdarzało się, że ktoś wykrzyknął:-"Tam stoi jakiś biały człowiek!" Jako, że nagminnie zdarzało się mylenie tego jasnego kamienia z postacią ludzką, przylgnęło do niego określenie "biały chłop" .

Znalazł się jednak człowiek, który postanowił zrobić użytek ze stojącego na krzyżówkach kamienia. I pewnego dnia miejsce, na którym stał kamienny "biały chłop" zastano puste. Jednakże pozostała odpowiednia nazwa i pamięć w związku z miejscem, w którym stał kamień. Wielu, jednakże nie wszyscy, wiedzieli, skąd nazwa ta się wywodzi, zatem pamięć o "białym chłopie" mogła pójść w zapomnienie. Znaleźli się jednak tacy, którzy postanowili zachować pamięć o nim dla potomnych. Zadecydowano, iż powinien stanąć w tym miejscu prawdziwy biały chłop i żwawo zabrano się do roboty.

Uczniowie z sąsiednich wsi wykonali projekt. Dorośli zaś znaleźli pokaźnych rozmiarów kawał drewna i wyrzeźbili w nim postać. Pomalowany, stanął w głębi lasu nowy " biały chłop". Niezliczone rzesze turystów dziwiły się, przechodząc obok i przyglądając się wyrzeźb i onej w drewnie postaci. Wielu robiło sobie przy nim pamiątkowe zdjęcia. Cóż jednak, skoro nie wszyscy potrafili należycie obchodzić się z rzeźbą. Niektórzy bez namysłu siadali na jej ramionach, inni też rzezali na nim, "ku pamięci" swoje podpisy tak, że cała pierś i plecy "białego chłopa" pokryte były napisami.

Dziś w tym miejscu stoi inny "biały chłop". Oryginał uległ zniszczeniu w 1945 r.

Pewien złodziej z okolic Zalewa ukradł w nocy wór węgla i bardzo się cieszył, że jest ciemno i nikt go nie widzi. W tym momencie wyjrzał zza chmur księżyc. - Ja cię widzę draniu ! - Powiedział i porwał w górę złoczyńcę wraz z węglem. Przekonany o swojej niewidzialności złodziej, stał się odtąd dla wszystkich widoczny. Jego postać to właśnie owe morza księżycowe.

tekst dzięki - ja_kub z Sailforum ... Niech legenda służy dobrej sprawie promocji Pojezierza Iławskiego ...

Kanał Dobrzycki ma swoje historie. Czy są prawdziwe? Nie wiem tego, ale wiem, że są naprawdę ciekawe. Oto jedna z nich. Związana jest z pierścionkiem. Posłuchajcie, czego dotyczyła. Był sobie kiedyś uczciwy, pracowity człowiek o imieniu Cezary. Wszyscy w Dobrzykach go znali. Z zawodu był szewcem, a jak wiadomo szewc mało zarabia. Mało, to mało
powiedziane, po prawdzie to nic. Tylko raz na kilka miesięcy przychodziła do niego pani Grażyna, by Czarek naprawił jej kozaczki, które cały czas się rozpruwały. Cezary był wdowcem, nie miał dzieci. Szewc był biedakiem. Ale do czasu. Pewnego dnia wszystko się zmieniło. Była wiosna. Czarek, jak co dzień, łowił ryby w Kanale Dobrzyckim, by móc coś zjeść. Złowił tylko jedną, średniej wielkości rybę. Oskrobał ją z łusek i gdy patroszył, zauważył, że w środku błyszczy pierścionek. Czarek cieszył się jak dziecko. Od tej chwili wszystko się zmieniło. Z szewca stał się kucharzem. Z pieniędzy uzyskanych z pierścionka otworzył własną restaurację. Przypuszczam, że pierścionek należał do Grażyny, która brała ślub kilka dni wcześniej i podczas wyrzucania bukietu upuściła też pierścionek. Ale to tylko przypuszczenie. Warto znać opowieści związane z Kanałem Dobrzyckim i spróbować
szczęścia. Może to ty znajdziesz pierścionek w rybie albo inne cenne skarby...

tekst dzięki - Kacper Mackiewicz (kl. III Gimnazjum w Z.S. Zalewie). Niech legenda służy dobrej sprawie promocji Pojezierza Iławskiego ...

Pewnej nocy młoda kobieta wybrała się na wycieczkę po kanale. Niespodziewanie rozpętała się burza i kobietę trafił piorun. Następnej nocy wybrał się tam stary rybak. Podczas łowienia ryb zobaczył dziwną postać, która po pewnej chwili rozpłynęła się we mgle. Rybak z przerażenia uciekł. Legenda głosi, że gdy ktoś o 12- tej w nocy wybierze się nad Kanał
Dobrzycki – może zobaczyć białą postać. Strach się bać!

Julia Gajcy i Wiktoria Grzeszczak (kl. III Gimnazjum Z. S. w Zalewie)

Biały Chłop legenda z Siemian
Biały Chłop

Figura Białego Chłopa została stworzona przez przedwojennych cieśli z Siemian. W 1945 r. żołnierze radzieccy odstrzelili Białemu Chłopu głowę. Z biegiem czasu rzeźba uległa zniszczeniu. W 1990 r. artystyczną wersję posągu wykonał prof. Julian Pałka, ale z powodu dewastacyjnej działalności ludzi, rzeźba została przeniesiona do pobliskich Solnik, gdzie znajduje się pod opieką jego córki. Obecna kopia Białego Chłopa wykonana została w 1997 r. przez rzeźbiarza Marka Łukasika.

Płyta nagrobna Hans Schoenaich w Borecznie
Skamieniały rycerz z kościoła w Borecznie
Kochankowie Lipowej Wyspy - legenda Pojezierza Iławskiego
Kochankowie z Lipowej Wyspy

Na wzgórzu są dwa groby dawnych właścicieli wyspy – Schultzów. Czy o nich jest ta legenda ?

Opracowano na podstawie :
• @Jacht Czarter dostęp 2009 r.
• Szlakiem podań i legend Pojezierza Iławskiego i dorzecza Drwęcy – Seweryn Szczepański
• Internet

legendy, podania